Ale byłyby jaja, gdybyśmy pojechali do Algierii!

Kategorie Algieria

Ostatni wieczór w Iranie w spędziliśmy w stolicy z Farzaneh. O naszych pożegnalnych stołecznych przygodach i wycieczce na „Dach Teheranu” napiszę w osobnym poście. Mimo, iż dzisiaj będzie o Algierii, nie sposób zacząć o niej opowieść bez nawiązania do tego właśnie dnia. Wierzcie lub nie, ale algierska przygoda zaczyna się w Iranie.

Farzaneh postanowiła zawieźć nas na samo lotnisko międzynarodowe, 50 km od centrum miasta. Kawał drogi! My planowaliśmy wziąć taksówkę, ale Feri była nieubłagana w swojej uprzejmości. Zjeżdżaliśmy w dół, na południowy zachód krętymi, wąskimi i obstawionymi zaparkowanymi autami uliczkami północnego Teheranu. Feri – mistrzyni kierownicy, wywijała nią z niebywałą świadomością otoczenia, która w takim stopniu europejskim kierowczyniom i kierowcom z pewnością jest obca – ze względu na przede wszystkim na zupełnie inne środowisko drogowe. Nie mogąc wyjść z podziwu, skomentowałam:

– Powinnaś zostać teherańską taksówkarką

Na co ona, roześmiana, odpowiedziała:

– Wszyscy, których wożę mi to mówią!

Czułam, że już koniec przygody, że wracamy do domu. Czułam, że w każdym momencie mogę się rozpłakać. Czułam, że wcale nie mam ochoty wracać do pracy, obowiązków i tego całego nieznośnego, cholernego pędu. W aucie leciała muzyka, przyjemna, ale nie zwracałam na nią większej uwagi. Feri powiedziała, że generalnie nie jest fanką arabskiej, ale akurat ta wokalistka jest świetna. Jedna z jej piosenek była w ścieżce dźwiękowej do filmu „Dyktator”.

Jechaliśmy w milczeniu i niewerbalizowanym smutku. Chciałam jeszcze koniecznie kupić lavoshak[1]. Każdej chwili towarzyszył ciężar pożegnania. Podjechaliśmy do sklepu przed zjazdem na autostradę. Feri zatrzymała auto pod sklepem, wrzuciła awaryjne i wyskoczyłyśmy razem do nocnego spożywaczaka. Wróciłyśmy po chwili. Ledwo zatrzasnęłyśmy za sobą drzwi samochodu, a tu… Ta piosenka:

ZAZA BAZAAR

To nie jest zwykły utwór. To nie jest jakaś tam piosenka. To jest jedna z piosenek, do których tyrałam 12 h dziennie 5 razy w tygodniu przez 3 miesiące w ZaZa Bazaar w Bristolu – notabene ulubionej pracy, jaką kiedykolwiek w życiu miałam. Nie chcę w tym miejscu rozpisywać się, czym jest ZaZa Bazaar. To miejsce zasługuje na książkę (prawda, Kamila?). Póki co, niech wam wystarczą godziny pracy, fakt, że jest to największa restauracja w Wielkiej Brytanii (na 700 osób), że oprócz mnie kelnerowało kilkanaście osób, co najmniej raz dziennie ktoś szedł się wyryczeć lub wykrzyczeć (niezależnie od płci), na zmywak a średnio raz w tygodniu ktoś rzucał fartuchem i nigdy nie wracał. Magią tego miejsca były: zarobki, współpracowniczki i współpracownicy oraz… Muzyka.

W mojej głowie narosła spora legenda wokół ZaZa. Myśląc o niej, pomijam momenty totalnego wycieńczenia i tony marnowanego jedzenia. Słyszę tylko piękną muzykę, do rytmu której niosłam po trzy w każdej ręce, litrowe „JUG OF WATER WITH ICE AND LEMON PLEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEASE!”[2], zakładałam ultraciężkie krzesła na stoły lub niosłam tacę pełną nalanych po sam czubek drinków, lawirując między stołami, krzesłami, ludźmi i garami z żarciem.  ta właśnie piosenka – „Ilham”, była jedną z moich dwóch ulubionych. Oczywiście nawet managerowie nie wiedzieli, kto ją wykonuje ani jaki jest jej tytuł. Została w moich bardzo ciepłych, choć trochę przykurzonych wspomnieniach.

I wtedy

– po ponad trzech latach – BUM! Ta piosenka! Feri wiedziała, czego słucha. Wykonawczyni to Souad Massi. Poszukiwana tyle lat piosenka odnalazła się w drodze na lotnisko, dobrych kilka tysięcy kilometrów od Bristolu. W miejscu, w którym nigdy nie spodziewałabym się jej usłyszeć. Piosenka mnie odnalazła. Ma magiczną moc.

Po powrocie do Polski Souad Massi była jedyną twórczynią, której chciałam słuchać. Oczywiście nie tylko „Ilham” jest pięknym utworem, szybko też odnalazłam inne i zupełnie się zakochałam w jej głosie i muzyce.

Mam w zwyczaju wyszukiwanie informacji o tych, które i którzy mnie inspirują. Lubię znać ich historię. A Souad Massi historię ma fascynującą. Początek kariery w grupie rockowej. Polityczne teksty, ściągające na nią zamachy. Feministka. Na początku wojny domowej przebrana za mężczyznę, by chronić swoje życie. Kariera, która wybuchła nagle, po jednym występie na festiwalu Famme d’Algerie w Paryżu. Śpiewa w czterech językach (arabski, kabylski, francuski, angielski) . Jest piekielnie zdolna – sama komponuje muzykę i pisze teksty.

I tak Algieria, bardzo mgliście co prawda, pojawiła się na mapie moich przyszłych podróżniczych planów.

ALGIERSKI GENDER

Kilka tygodni po powrocie, wciąż słuchając Souad Massi, natknęłam się na reportaż opublikowany w „Codzienniku Feministycznym” Gender po algiersku dr Moniki Bobaku [PRZECZYTAJ]. Od razu pochłonęłam całość. Cóż za zbieg okoliczności. Massi w głośnikach, artykuł o Algierii na monitorze. Autorka – moja dawna wykładowczyni z Pracowni Pytań Granicznych UAM-u. I taka niespodzianka! Wiedziałam, że dorobek dr Bobako jest imponujący, zwłaszcza, jeśli chodzi o badania nad postrzeganiem islamu. Nie miałam jednak pojęcia, że dr Bobako regularnie wykłada gender na uniwersytecie w Mostaganem!

Algieria na mapie podróży zaczęła mieć coraz wyraźniejszy kształt i kolor.

ALE BYŁBY JAJA, GDYBY…

Długo nie mogliśmy się z Mateuszem zdecydować, gdzie ruszyć w tym roku. Bardzo mocno ciągnęło nas do Iranu. Potrzeba naprawdę wielu podróży, by móc powiedzieć, że w Iranie widziało się już wszystko. Z drugiej strony jednak chcieliśmy odwiedzić jakiś inny kraj.

W końcu stanęło na Armenii i północy Iranu. Trzy tygodnie. Kupiliśmy bilety… Ale ich początkowa, bardzo konkurencyjna cena, koniec końców wzrosła tak bardzo, że postanowiliśmy bilety zwrócić. Nie będę zagłębiać się w szczegóły, ponieważ są przykre. Jest to historia o bylejakości, złej obsłudze klienta, niedoinformowaniu – codziennie mogłabym opisać takich przynajmniej ze trzy i moja cierpliwość jest nimi znacząco nadwerężona.

Bardzo mocno zawiedzeni, zrezygnowani i bez jakiegoś wyraźnego pomysłu, siedzieliśmy pół nocy – każde ze swoim laptopem – i szukaliśmy tanich lotów. Gdziekolwiek na świecie. Pojawiały się takie opcje, jak Chiny czy Tajwan, o których póki co nie myślę zbyt poważnie, ale cena biletów jest czasem doskonałym argumentem… I wtedy przyszło mi do głowy, by sprawdzić ceny lotów do Algierii. Mateusz w końcu pracował z Algierką i Algierczykiem, mielibyśmy pewne źródło informacji…

Kiedy okazało się, że do Algierii, leżącej znacznie dalej od Polski, niż Armenia, możemy polecieć z Air France (nigdy nie leciałam tak dobrymi liniami!) za znacznie mniejsze pieniądze, rzuciłam żartem:

– Ale byłyby jaja, gdybyśmy polecieli do tej Algierii! Ale byłby jaja!

No i są. Za tydzień, 6.10 lecimy z Berlina przez Paryż do Algieru.

Sylwana

____________________________________________________________________

[1] Wyjątkowa irańska słodycz, robiona z suszonego owocowego soku. Sprasowana w cienkie płaty między dwoma kawałkami folii, często zwinięta w rulon. Znakomita!

[2] Ponieważ napoje w restauracji były dość drogie, klienci najczęściej zamawiali „Dzbanek wody z kranu z lodem i cytryną”, uroczo przeciągając przy tym słowo „proszę”