AKCJA #MOJAABOSTORIA – Wasze historie o aborcji, część II

Kategorie Społeczeństwa

Przed Wami część II, w której przeczytacie historie dwóch anonimowych osób. Mam nadzieję, że po lekturze tekstu jeszcze bardziej zrozumiecie – aborcja nie podlega kompromisom.

Potrzebujesz aborcji? Na końcu wpisu znajdują się informacje, gdzie możesz się zgłosić.

Nie przegap pierwszej części abostorii (klik).

#MojaAbostoria 4 – „Nie ma aborcji bez powodu, powodem jest to, że ktoś nie chce być w ciąży.”

Dzięki, że mogę podzielić się moją historią. Zawsze, kiedy mogę, staram się mówić o mojej aborcji. Przede wszystkim dlatego, by powiększać tę „wspólnotę”, ośmielać innych do mówienia bądź nawet nie mówienia, ale pomyślenia – „aborcja jest okej, okej że ją miałam (jeśli miałam)”.  Jestem taka mądra, bo mogę to robić anonimowo. Nie mam w sobie przestrzeni, by podpisać się swoim imieniem i nazwiskiem – z lęku przed oceną, stygmatyzacją, sama już nie wiem, czym.

Co do mojej abostorii (super słowo!) – ja lubię tę historię.

Jest częścią mnie, wie o niej grono moich bliższych znajomych i osoby, których często nawet nie widziałam „na żywo”, ale z którymi dzieliłam się przemyśleniami na potrzeby reportaży czy artykułów. Gdybym miała podjąć decyzję jeszcze raz, byłaby zupełnie
taka sama. Uważam, że była to jedna z lepszych decyzji w moim życiu.

Kilka lat temu skończyłam imprezę z mężczyzną,

którego wcześniej widziałam raz w życiu. Impreza była super, spędzony razem czas też. Jednak natchniona chyba jakimś duchem kultury, w której żyjemy, obudziłam się z wyrzutami sumienia. „Co ja zrobiłam?! Jak ja mogłam?!To nie w moim stylu!” Itp, itd. Ewakuowałam się do bliskich mi osób.

Kilka dni taplałam się w swoim poczuciu winy (nie wiem teraz za bardzo, za co), a potem zaczęłam się z tym facetem (który też jest super!!!) spotykać. No a potem, po teście robionym w pracy, okazało się, żejestem w ciąży, w której bardzo nie chciałam być.

Nie wiedziałam nic o mojej przyszłości poza tym, że nie chcę mieć dziecka.

Nawet nie teraz, ale po prostu. Wbrew tym wszystkim „zmieni ci się później…”. Powiedziałam więc wprost jaka jest sytuacja.

Ja w lekkim (może nawet bardziej) szoku, snująca się trochę w nie-rzeczywistości. I tutaj owy mężczyzna stanął na wysokości zadania.
Skontaktował się ze wspaniałą Ciocią Basią (link w dole strony – przyp. red.). Niedługo potem pojechaliśmy do Berlina. Pamiętam, że była tam zawieszona mapa świata, a my zastanawialiśmy się, czy po to, żeby wpinać pinezki z miejsc, z których przyjeżdża się tu na aborcję. Pamiętam ogrom wsparcia i zero zastanowień czy zawahań. Tak miało być.

Nie mam wyrzutów sumienia, nie dręczą mnie wspomnienia,

chociaż wiem, że każdy ma inaczej. Ale moja historia wygląda tak. Jestem szczęśliwa, że tak się stało.

Teraz jesteśmy bardzo szczęśliwym narzeczeństwem. Ta historia jest z nami, często w formie anegdoty, która śmieszy coraz mniej w obecnej sytuacji. Chciałabym, żeby każdy  mógł mieć wybór. Ja go miałam, ale wynika to z wielu rzeczy – mieliśmy dostęp do informacji, pieniądze, wsparcie, siebie nawzajem. Nie każdy to ma. Bardzo bym chciała, żeby edukacja seksualna i dostęp do aborcji były powszechne. Dla każdej osoby, która ich potrzebuje.

Nie ma aborcji „bez powodu”,

powodem jest to, że ktoś nie chce być w ciąży. Smutno mi jest, jak patrzę na to, co się dzieje. Ciąża to nie powinna być karą za seks. Po prostu trudno mi zrozumieć, jak można być tak krótkowzrocznym (a sama noszę soczewki;)).

#MojaAbostoria 5 – „Skontaktowałam się z dziewczynami z Aborcyjnego Dream Teamu. To one jako pierwsze stwierdziły, że to, co mi się robi, to tortura.”

Też chciałabym się podzielić moją historią, która może pokazać dlaczego kompromis aborcyjny jest po prostu zły. I jak mówi bardzo mądre przysłowie: tyle o sobie wiemy na ile nas sprawdzono.
Przez bardzo długi czas staraliśmy się z mężem o dziecko. Gdy w końcu się udało, byliśmy przeszczęśliwi, radość nie do opisania.
Niestety, każda kolejna wizyta u ginekologa dawała informację, że zarodek nie do końca rozwija się prawidłowo, że jest duże prawdopodobieństwo poronienia.

Gdy podczas jednej z wizyt usłyszałam, że „z tej ciąży nic nie będzie”,

wszystko mnie ścisnęło. Z jednej strony chciało mi się wyć, ale nadal liczyłam że może lekarz się pomylił. Gdy w końcu zapytałam lekarza, czy na pewno nie ma już żadnych szans to usłyszałam, żebym
„nie przeżywała, bo teraz sobie poronię a następna ciąża powinna być już ok” – współczucie level expert…
W domu wylałam wiele łez, bo w końcu to było nasze ukochane dziecko. Po tej wizycie postanowiłam skonsultować się jeszcze z innymi lekarzami – od wszystkich usłyszałam tą samą informację – zarodek się nie rozwija, nie wykształciło się serce itp.
Jedna z lekarek, ginekolożka, która była najbardziej empatyczna, przedstawiła mi możliwe działania w mojej sytuacji:

albo czekamy na poronienie, albo idę do szpitala na łyżeczkowanie macicy.

Szpital od razu wykluczyłam, więc pozostało mi czekanie na poronienie. Oczywiście pytałam o tabletki poronne ale usłyszałam, że jest to zakazane tzn. nie mogłam ich otrzymać do domu ale gdybym zgłosiła się do szpitala to tam poronienie byłoby wywoływane właśnie tabletkami.
Przeszukałam cały internet, żeby znaleźć jakiekolwiek informacje co może mnie spotkać – z reguły dziewczyny pisały że poronienie pojawiało się do tygodnia-dwóch od stwierdzenia obumarcia zarodka. Stwierdziłam, że dam radę poczekać… Minęły dwa tygodnie, a ja oczywiście nie poroniłam. Skonsultowałam się z lekarką: co mam dalej robić? Czy czekać, czy jednak szpital? Usłyszałam, że jeszcze ok. 2 tygodnie możemy poczekać ale później to szpital koniecznie,

bo zarodek może po prostu zacząć we mnie gnić.

Lekarka wystawiła mi skierowanie do szpitala z informacją, że gdybym się jednak zdecydowała, skierowanie będzie na mnie czekać.
Przez kolejny tydzień biłam się z myślami, co powinnam zrobić. Z jednej strony – byłam totalnie wykończona psychicznie. Nie tylko nie mogłam zamknąć etapu związanego z ciążą czy też rozpocząć swoistej żałoby, ale też każde wyjście do pracy wiązało się z ogromnym stresem. Nie wiedziałam czego się spodziewać: czy krwawienie będzie małe czy duże? Czy po pierwszych oznakach będę miała czas żeby wrócić do domu?

W międzyczasie skontaktowałam się z dziewczynami z Aborcyjnego Dream Teamu.

To one jako pierwszy stwierdziły, że to, co się mi robi, to jest tortura. Ekspresowo dostałam od nich tabletki z instrukcją co i jak. Mężowi nie przyznałam się do tego.
Mój mąż widząc, że z każdym dniem jest ze mną coraz gorzej, zaczął namawiać mnie na szpital. Argumentował to głównie tym, że się o mnie boi – bo, tak jak pisałam wcześniej, totalnie nie wiedzieliśmy czego się spodziewać, a jednak lekarz zapewnia jakąś pomoc w razie „W”.
W końcu skapitulowałam – zaczęłam dzwonić po szpitalach i zasięgać informacji. Początkowo pytałam np. o to czy jest możliwość żebym nie leżała na sali z kobietami w zdrowych ciążach – dla mnie było to przerażające, że mogłabym słyszeć np. bicie serca innych dzieci wiedząc, że serce mojego dziecka nigdy nie zabije.

W szpitalach, słysząc moje pytanie, wyśmiano mnie.

Usłyszałam, że będę położona tam gdzie będzie miejsce. Nie napawało mnie to optymizmem, ale wizja końca tortur wygrała.
W pewien poniedziałek, po prawie 4 tygodniach od stwierdzenia obumarcia zarodka zgłosiłam się do szpitala. Od pielęgniarek, które były bardzo miłe i pomocne, usłyszałam, że nie mają miejsc na oddziale i żebym poczekała na decyzję lekarza. Lekarka (kobieta!) zadała mi tylko jedno pytanie: czy krwawię? Odpowiedziałam zgodnie z prawdą: nie, mam stwierdzone poronienie zatrzymane. Nie przyjęła mnie do szpitala, według niej nie było żadnych podstaw.
Przecież chodzenie miesiąc z martwą ciążą jest takie super zdrowe i bezpieczne… A  obumarcie nastąpiło dość wcześnie, więc nie będzie dużego krwawienia. Te wszystkie informacje wysnuła nawet mnie nie badając.
Po wyjściu ze szpitala zaczęłam płakać, bo totalnie nie wiedziałam co mam zrobić.
telefon do okna życia

Wtedy zdecydowałam się wziąć tabletki jakie dostałam od ABT.

Zdążyłam jednak wziąć tylko jedną (kolejne bierze się po określonym czasie), gdyż mój mąż skontaktował się w tym czasie ze swoją siostrą i opowiedział jej całą sytuację (nie informowaliśmy rodziny o ciąży wcześniej, chcieliśmy poczekać do końca 3. miesiąca). Dziewczyna jest lekarzem, więc udało się jej załatwić przyjęcie do znajomego szpitala. Musieliśmy tylko przyjechać.
We wtorek byliśmy już w drodze, do szpitala miałam się stawić w środę.
Nie doczekałam szpitala. Ta jedna zażyta tabletka zaczęła już działać i poroniłam w nocy z wtorku na środę. Mimo, że krwawienie było długie i bolesne (trwało ponad 5 godzin) poczułam tak wielką ulgę, że w końcu to się skończy. Byłam naprawdę szczęśliwa.
W środę rano moja szwagierka skontaktowała się z lekarzem ze szpitala do którego miałam iść i opowiedziała mu wszystko. Zapadła decyzja, że jeżeli krwawienie nadal jest obfite to mamy natychmiast przyjechać, bo może to być krwotok. USG pokazało, że niestety nie poroniłam całkowicie. Lekarz zaproponował mi dwie opcje:
– łyżeczkowanie macicy w szpitalu
– czekanie aż pozostałe resztki ze mnie wypłyną
Jego zdaniem powinnam wybrać pierwszą opcję,   żebym w końcu mogła zamknąć ten etap. Zdecydowałam się na zabieg, który miałam wykonany w znieczuleniu. Czułam się po nim bardzo dobrze, nie miałam żadnych dolegliwości fizycznych.

Dopiero po zabiegu mogłam pozwolić sobie na pogodzenie się z tą całą sytuacją.

Zdecydowanie potrzebowałam pomocy psychologicznej, jednak ani w szpitalu ani na NFZ takiej opcji nie było. Wszystkie wizyty które odbyłam (i odbywam nadal) muszę finansować samodzielnie.
Z tej całej sytuacji największą traumą była cała ta sytuacja która spotkała mnie szpitalu – odmowa przyjęcia, pozostawienie samej sobie. Traumą było czekanie cały miesiąc na poronienie, które nie nadchodziło. Traumą był strach o moje zdrowie i o to, czy to czekanie nie jest dla mnie niebezpiecznie.

Zażycie tabletek przyniosło mi ogromną ulgę.

Myślę, że gdyby nie ten „kompromis”, to cała sytuacja mogłaby się skończyć dla mnie o wiele, wiele lepiej i szybciej. I nie byłabym tak zniszczona psychicznie,  jak jestem obecnie. I jest mi bardzo przykro, że tak duży nacisk kładzie się „ochronę życia nienarodzonych”,  a totalnie ma się gdzieś opiekę nad tą kobietą, która musi sama z tą całą sytuacją.

TEKST JEST POMOCNY? POTRZEBNY? OTWIERAJĄCY OCZY?  PODZIEL SIĘ NIM Z PRZYJACIÓŁMI I WESPRZYJ MNIE NA PATONITE! NIE CHCESZ PRZEGAPIĆ KOLEJNYCH ZESZYTOWYCH WPISÓW? ZAPISZ SIĘ NA MÓJ NEWSLETTER!

Wszystkie zamieszczone wyżej abostorie zostały nadesłane do mnie na adres kontakt@zwyklyzeszyt.pl, a ich autorki zgodziły się na publikację. Zmiany naniesione przeze mnie dotyczą jedynie ortografii, interpunkcji i składni tekstów.

ABORCJA TO NIE SAMOTNOŚĆ. ONE CIĘ WESPRĄ! NIGDY NIE BĘDZIESZ SZŁA SAMA.

Chcesz się sypnąć kasą, by mniej uprzywilejowane osoby nigdy nie musiały iść same? Nie ma sprawy – Zrzutka na Aborcyjny Dream Team