#MojaAbostoria 6 – „Z dzisiejszej perspektywy jestem prawie w 100% przekonana, że była to dobra decyzja”
Typowa wpadka z chłopakiem. To było ponad 9 lat temu, miałam 22 lata i byłam przed obroną licencjatu. Nie mieliśmy stałej pracy, studiowaliśmy i mieszkaliśmy w studenckim mieszkaniu. Spóźniał mi się okres, ale tak bardzo nie chciałam wierzyć, że to może być ciąża, że cały czas odwlekałam zrobienie testu. Niby wszystko się zgadzało – wilczy apetyt, przybieranie na wadze etc. Chłopak powtarzał co jakiś czas, że to jednak pewnie ciąża, ale ja ciągle oddałam te myśli i czekałam na upragniony okres.
W końcu kupiłam test i się załamałam,
bo zobaczyłam dwie kreski. Miliard myśli na minutę, z przewagą tych: co ja teraz zrobię, nie dam rady, nie mogę być teraz w ciąży. I najgorsze – co rodzice pomyślą/powiedzą (!!!). Nie spodziewałam się takich myśli. Co ciekawe – z chłopakiem rozmawialiśmy o założeniu rodziny, że chcemy mieć razem dzieci i w sumie jesteśmy na to gotowi (!), ale w momencie gdy nas to spotkało niespodziewanie… Spanikowałam. Spotkaliśmy się z chłopakiem, przedstawiłam mu sprawę, poryczałam się i usłyszałam od niego, że „jakoś damy rady” – dla mnie to było powiedziane totalnie bez przekonania, ale trochę w to uwierzyłam. Oczywiście już wcześniej w domu wygooglalam wszystko na temat aborcji i dowiedziałam się o czymś takim jak
aborcja farmakologiczna do 12 tygodnia,
o czym wcześniej nie miałam zielonego pojęcia (jak pewnie większość kobiet prawie dekadę temu, które nigdy się tym nie interesowały). Pospacerowaliśmy i poszliśmy do jego rodzinnego domu. Tam pokazałam mu na laptopie info o aborcji, dalsza wymiana zdań była bardzo lakoniczna, coś na zasadzie:
– Chcesz?
– Chcę.
– Zamów.
– OK.
Przelew na jakieś 300 zł (nie pamietam dokładnie) i przesyłka z tabletkami zamówiona. Teoretycznie moja decyzja była już podjęta, ale wcześniej usłyszałam, że jakoś sobie poradzimy, więc ostatecznie miałam poczucie małego zawodu, że chyba mu jednak też nie zależy, skoro nawet nie kontynuuje tematu (co mu później niejednokrotnie wspominałam, niestety).
Wszystko załatwiliśmy przez stronę WOW (women on web),według instrukcji musiałam odbyć wizytę ginekologiczną, aby potwierdzić ciążę i jej zaawansowanie, żeby mieć pewność, ze nie przekroczyłam 12 tygodnia.
Po 12 tygodniu aborcja farmakologiczna może nie być skuteczna).
Udałam się na szybką, prywatna wizytę. Ginekolog pokazał mi płód, jego bijące już serce (ech…) i zapytał, czy czasem nie jestem z tym sama (czy miał jakieś dziwne przeczucie?). Okazało się, że to 8 tydzień, wiec wszystko w porządku, czekaliśmy jeszcze na tabletki, które jak się okazało były wysłane z Indii.
Dzień zero wyznaczyłam sobie na dzień obrony licencjatu. Po obronie zamiast iść świętować ze znajomymi, zaplanowałam sobie „ważną operację”. Do tego była to nasza rocznica związku.
Praca obroniona, skoczyłam z innymi na szybkie piwo, którego i tak nie mogłam wypić, wiec pocieszałam się colą. Powrót do mieszkania. Pamietam jak dziś, że zjadłam pierogi z kapustą, a później wzięłam tabletki i czekałam. Po niedługim czasie pojawiły się straszne skurcze, niesamowity ból i wymioty, aż w końcu doszło do poronienia, płód wylądował w ubikacji. Nie przyglądałam mu się specjalnie, był wielkości bardzo dużego skrzepu krwi. Później przez dwa tygodnie silne krwawienie (coś jak połóg po porodzie).
Dla mnie z tej sytuacji, w której się znalazłam nie było dobrego wyjścia. Jednocześnie nie była to dla mnie sytuacja czarno – biała.
Ani ciąża i poród, ani aborcja nie były tym, czego do końca chciałam.
Wiem, że na ciążę i dziecko nie byliśmy gotowi psychicznie, finansowo, mieszkaniowo ani pod żadnym innym wzgledem. Na aborcję z resztą też. Z dzisiejszej perspektywy (ale dopiero po tylu latach) jestem prawie w 100% przekonana, że była to dobra decyzja, co wcale nie oznacza, że nie jest mi trochę szkoda – dziwne, wiem. W tamtym momencie nie mogłam podjąć innej decyzji. Przez bardzo długi czas strasznie tego żałowałam i liczyłam lata, ile w tym momencie miałoby moje dziecko. Tym bardziej mnie to podłamało, jak kilka miesięcy po aborcji dowiedziałam się, że w okolicach porodu, którego nigdy nie miałam będzie rodziła moja przyjaciółka. Nie jest tak, że chciałabym cofnąć czas i zmienić bieg wydarzeń. Wtedy taka decyzja była odpowiednia, chociaż później miewałam różne myśli i nie mogłam się z tym do końca pogodzić. Kosztowało mnie to duzo złych emocji, stresu, płaczu, kłótni, wyrzutów sumienia. Wielokrotnie próbowałam zrzucić winę za to co zrobiłam na chłopaka (wiem, że niesłusznie). Mimo wszystko nadal jesteśmy razem i mamy dziecko – tak na dobre zakończenie całej tej historii. Historia, o której wiem tylko ja i mój chłopak. I teraz Ty.
Oczywiście jestem za zupełną legalizacja aborcji i myślę, że dobrym pomysłem byłaby tez pomoc psychologiczna dla takich osób jak ja. Być może pomoc psychologa pomogłaby mi poradzić sobie z ta decyzja albo nawet podjąć inną decyzję, jeśli dowiedziałabym się, czego tak naprawdę chciałam w tamtym momencie.
UWAGA!!! PONIŻSZY AKAPIT (kursywa) MOŻE BYĆ TRIGGERUJĄCY! Stanowi on opinię autorki nadesłanej abostorii, z którą się nie zgadzam, natomiast zdecydowałam się ją pozostawić ze względu na zobrazowanie różnicy w podejściach. W podjęciu takiej decyzji mogła mi dyskusja z moimi Matronkami na naszej FB Grupie.
Uważam, że numery na Aborcję Bez Granic w przestrzeni publicznej są ewolucyjne, przełamują tabu i dają szansę na znalezienie pomocy osobom z mniejszych miejscowości czy wsi. Moje okno jest „oknem życia”, z numerem na AbZ. Jeśli czujesz, że poniższy fragment może Cię zasmucić/zdenerwować/zrobić Ci jakąś przykrość – pomiń go i przejdź od razu do Abostorii nr 7.
Nie podobają mi się teksty/zdjęcia w stylu „delektuj się aborcją” (to z Insta Strajku Kobiet), bo tak może myśleć chyba tylko osoba, która tego nigdy nie doświadczyła. Aborcja może być ulgą, może być dla kogoś radością, ale cholera jasna… To może nie jest ból porodowy, ale że… Delektować się? No nie. Jestem tym zniesmaczona. Rozrzucanie i wypisywanie wszędzie numerow do Aborcji Bez Granic też jest wg mnie średnim pomysłem. Jeśli ktoś potrzebuje i szuka pomocy, to ją naprawdę bez problemu znajdzie. Jeśli ja prawie 10 lat temu sobie z tym poradziłam w… pół godziny, to w dzisiejszych czasach będzie z tym jeszcze mniejszy problem. Rozumiem, że to ma w pewien sposób zwrócić uwagę na problem, ale u osób nieprzekonanych lub o odmiennych poglądach raczej wywołuje odwrotny efekt od zamierzonego. Takie jest moje wrażenie.
#MojaAbostoria 7 – „Absolutnie nie żałuję”
Tabu mojej aborcji już z leksza zeszło, tzn. w przypływie braku wsparcia i zrozumienia podzieliłam się nią z kilkoma przyjaciółkami i jedną z sióstr. Nadal nie mam tyle jaj, aby pisać o tym na tablicy na FB lub powiedzieć choćby starszej siostrze (choć wiem, że pewnie by mnie nie potępiła, ale obecnie jest matką dwojga dzieci więc wolę jej nie robić mindfucka). Do rzeczy.
Aborcję farmakologiczną przeprowadziłam około 10 lat temu z górką (pamiętam dokładnie, że stało się to w Walentynki roku 2010, więc do dnia dzisiejszego jest mała górka). Jedyne co wiem na pewno i od dziesięciu lat wiedziałam niezmiennie, to to, że gdybym mogła cofnąć czas, to w każdej rzeczywistości zrobiłabym to samo.
Nigdy tego nie żałowałam, jedyne co mnie męczyło latami, to ból i strach spowodowany piętnowaniem.
to co zrobimy dalej to moja decyzja. Że on mnie bardzo kocha od pierwszego wejrzenia i zrobi wszystko, jeśli zdecyduję, że idziemy w to, ale też uszanuje moją decyzję, jeśli nie – miałam 19 lat i studia na architekturze w planach. Że jakby co, to on ma siostrę w UK i załatwimy tani lot niedługo i na jej ubezpieczenie na legalu zrobimy to w klinice, że mogę swobodnie o tym pogadać z jego mamą.
Lekarz był obcesowy i chamski, wiem dobrze, że sam robi lewe aborcje za 1000 złotych i robi na tym biznes,
ale jak przyjął mnie, 19-łatkę to jedyne co miał do powiedzenia to:
– Ooo, się poszalało bez myślenia, co? Dziewczyna przed panią przyszła po tabletki, pani nie wolała tego wcześniej tak załatwić a nie teraz mieć problem?
Zmroziło mnie tymi tekstami, co za obrzydliwa ocena! Zwracał się do mnie cały czas pogardliwie, wręcz śmiał mi się w twarz jaka jestem głupia. Miałam ochotę kopnąć go w ryj. Niemniej – potwierdził, błędnie ocenił zapłodnienie na sylwestra, więc po prostu stwierdził, że ja durna, pijana, waliłam się bez namysłu. Kretyn, tak nie było! Nie chciałam się kopać z chamem i ze wyszłam ze zdjęciem USG. Jak już wiedziałam na pewno, zamówiłam tabletki.
Szły do mnie z Indii 3 tygodnie,
więc moment aborcji przypadł na szósty tydzień. Cieszę się, że to była natychmiastowa reakcja. Był też drugi problem – jak gdzie i kiedy zrobić aborcję? Wykorzystałam czas, w którym moi rodzice pojechali na narty. W naszym domu wtedy zwykle mieszkała babcia, aby doglądać psa i kota. Babci więc powiedziałam, że jadę z chłopakiem na dni otwarte uczelni do Trójmiasta. Pojechałam ja, moja przyjaciółka od książeczki RUM i mój ówczesny chłopak (za jego wsparcie do końca życia będę wdzięczna). Jego znajomi wynajmowali mieszkanie w Gdańsku – tam studiowali. Na luty wypadała sesja i pojechali do domów. Mieliśmy brudną, studencką kawalerkę „dla siebie”.
Jak tylko tam zawitaliśmy to zaczęliśmy sprzątać po chłopakach i od razu wzięłam pierwszą tabletkę wiedząc, że mam tylko dobę na całą akcję i nie mogę zwlekać.
Szorując studencki kibel i prysznic, dostałam pierwszych skurczów,
potem było gorzej. Naprawdę miałam szczęście, że miałam wsparcie! Przyjaciele kazali mi odpoczywać i dalej zabrali się sami za sprzątanie mega syfu jaki tam był. Obczaili, gdzie są apteki, gdyby zabrakło leków przeciwbólowych. Wzięli laptopa, żeby puszczać jakieś filmy i seriale, abym nie myślała o tym, co się dzieje.
Nie wiem, ile godzin minęło, ale przyszedł czas ogromnego bólu i wydalenia zarodka. Nie byłam w stanie rozróżnić co jest zarodkiem, a co skrzepem krwi – wylewała się ze mnie tego cała masa. Godzinami. Jak miałam wrażenie, że krwawienie już ustaje, to nagle dawało o sobie znać w środku nocy podczas próby snu. Nad ranem, jak moje nieocenione podpory wreszcie zasnęły, to już sama poszłam po prostu siedzieć pod prysznicem.
Ciepła woda mnie relaksowała i pomagała ukoić ostatnie skurcze.
Rano, niewyspana i ogólnie rozbita z bólu, wstałam i ubrałam się – musiałam wracać do babci udając, że zapoznałam się z programem uczelni. Z tego wszystkiego pierwsza najgorsza rzecz to dwugodzinna podróż pociągiem z powrotem – źle znosiłam działanie tych tabletek, miałam obfite krwawienia i biegunkę, chciało mi się wymiotować cały czas, a pociągowe kible wzmagały torsje.
Dojechaliśmy. Blada jak ściana zostałam odstawiona do domu, dla zasłony dymnej chłopak ściemnił mojej babci że wyszliśmy na miasto wieczorem i mam kaca i muszę się położyć.
Przeprawa, ale jaka NIEWYOBRAŻALNA ULGA.
Nigdy nie zmieniłabym tego momentu mojego życia. Niemniej będąc indoktrynowaną przez lata nauką katolicką (mimo, że nie było mi po drodze do kościoła od bardzo dawna) ciągle z tyłu głowy miałam poczucie winy. Ale bardziej strach, że ktoś się dowie, że moja mama się dowie, że ten ginekolog mnie rozpozna na ulicy jak będę z nią szła i będzie kwas, że cokolwiek się zdarzy. Mało tego – że może przez to nigdy nie będę mogła mieć dzieci bo co jeśli Bóg istnieje i mnie za to ukarze i nie będę mogła mieć dzieci już nigdy? Kotłowało się to we mnie długo. Przy pierwszym zwierzeniu po 2 latach od zdarzenia (to był dla mnie czas mocnego decydowania o własnych poglądach i życiu, bez dalszego strachu) płakałam 3 dni – że jak mogłam obciążyć tak straszną informacją moje dobre koleżanki? Jak mogłam po pijaku (bo tylko wtedy nabrałam odwagi aby to zrzucić) wywalić im od razu taką bombę na swoj temat? Czy mnie nie zostawia kompletnie po tym? To był drugi rok studiów, mam szukać znajomych gdzie indziej i już nigdy nikomu nie mówić? Na szczęście obracam się od zawsze wśród przynajmniej ułamka
wspaniałych, empatycznych i intelignetnych osób które w żadnej sekundzie mnie nie oceniły.
Przyjaźnimy się do dziś, już 10 lat. Myślę – nie, wiem to – że miałam ogrom szczęścia mając wsparcie i środki w tym i tak dosyć traumatycznym i napiętnowanym przez wszystkich wydarzeniu.
Uważam, że ocalilam wtedy siebie.
Rok po tym wyszło, jak bardzo nie radzę sobie z presją i z byciem nieasertywną osobą, z alkoholizmem dziadków, którzy męczyli moją rodzinę – od kiedy pamiętam, do ich śmierci. Wiele było kwestii po drodze, nad którymi nie miałam kontroli, ale w tej kwestii, mojej własnej przyszłości – nie mogłam nikomu oddać decyzji.
Absolutnie nie żałuję.
TEKST JEST POMOCNY? POTRZEBNY? OTWIERAJĄCY OCZY? PODZIEL SIĘ NIM Z PRZYJACIÓŁMI I WESPRZYJ MNIE NA PATONITE! NIE CHCESZ PRZEGAPIĆ KOLEJNYCH ZESZYTOWYCH WPISÓW? ZAPISZ SIĘ NA MÓJ NEWSLETTER!
Wszystkie zamieszczone wyżej abostorie zostały nadesłane do mnie na adres kontakt@zwyklyzeszyt.pl, a ich autorki zgodziły się na publikację. Zmiany naniesione przeze mnie dotyczą jedynie ortografii, interpunkcji i składni tekstów.
ABORCJA TO NIE SAMOTNOŚĆ. ONE CIĘ WESPRĄ! NIGDY NIE BĘDZIESZ SZŁA SAMA.
- Aborcyjny Dream Team
- Women on Waves
- Women Help Women
- Aborcja Bez Granic
- Basia z Berlina
- Czesia z Czech
- Wienia z Wiednia
- Zadzwoń: 22 29 22 597 od 08.00 do 20.00
Chcesz się sypnąć kasą, by mniej uprzywilejowane osoby nigdy nie musiały iść same? Nie ma sprawy – Zrzutka na Aborcyjny Dream Team