„Nie podoba mi się”(1) – pomyślałam, kiedy tylko odzyskałam zdolność rozumowania, czyli po dwóch godzinach błądzenia po Teheranie. To, jak czułam się wcześniej, dobrze oddałyby okienka komiksu, ciągnącego się przez kilka stron. Na każdym z nich z mojej głowy szedłby dymek, a jego zawartością byłby kolejno: wykrzyknik, pytajnik, pytajnik i wykrzyknik, trzy kropki, trzy wykrzykniki, kropelka, kratka i inne znaki graficzne, które pragnąc się zwerbalizować, tworzyłyby tylko brzzzzummmbluum brum krum grrroouuuuchhhrzoouggrrrreekkk ooorzyyyyrryyy wryyymyyybluuupluglub
To miasto jest tak wyjątkowe i tak różne od wszystkich miejsc, które do tej pory widziałam, że nie tylko gubiłam się w nim fizycznie przy każdej możliwej okazji. Mi gubią się myśli w momencie, kiedy od 3 tygodni próbuję coś o nim napisać. Wiesz, ile wersji doczekał się tekst przed publikacją? 27. Wiesz, kiedy zaczęłam go tworzyć? W połowie grudnia. Myślę: Teheran, słyszę: nieustanny szum, pisk klaksonów. Czuję: kwaśny zapach spalin. Widzę: sklepy z oponami. Przypominam sobie: wspaniałe chwile otwierające i zamykające naszą wyprawę.
Bardzo nie podoba mi się powszechny w podróżniczym światku (blogi, Couch Surfing, Trip Advisor, przewodniki) pogląd, że w Teheranie nic nie ma. Skoro jednak większość podróży po Iranie zaczyna się i/lub kończy w stolicy, to i tak nie unikniesz tego miasta. Na początek straszy się rozmiarem i skażeniem, ewentualnie kieszonkowcami (jakby nigdzie indziej ich nie było). Potem wymienia kilka miejsc do „zaliczenia” (jak ja nie cierpię, kiedy ktoś traktuje podróżowanie jak „zaliczanie!”). Na koniec – zwięzła rada: spadajcie stamtąd jak najszybciej, na północ, południe, wschód lub zachód, byle w długą.
Jak łatwo się domyślić: raz, dwa, trzy, uprzedzenia do Teheranu masz ty! Miałam i ja, i Mateusz, chociaż stawiając w nim pierwsze kroki przekonywałam siebie, że na mnie te wszystkie rady nie miały najmniejszego wpływu. Cała na przód, szukamy muzeów z naszej listy, jest super. A z drugiej strony, mocno stłumione: „Kiedy my stąd w końcu wyjedziemy?!”. Skreśliłam miasto zanim zdążyłam zobaczyć cokolwiek poza dzielnicą z oponami.
Nocne miasta
13 listopada w nocy wylądowaliśmy na Lotnisku im. Imama Chomeiniego. Interesowała nas tylko szybka wymiana pieniędzy i znalezienie taksówki do hostelu.
Nocne miasto zza szyby samochodu wyglądało na miejsce, w którym nikt nie mieszka. Były latarnie, domy, meczety, bardzo dużo drzew, stacje benzynowe, ale nie było ludzi. Starałam się zapisać w swojej głowie jak najwięcej tych obrazów, jakbym przeczuwała zupełnie inne, dzienne oblicze miasta. Byłam tą nocną podróżą (50 km z lotniska do centrum) zauroczona. Jakie wspaniałe miasto!
Czas na anegdotkę niezwiązaną z Iranem.
Wycieczka po Wschodnich Bałkanach, zorganizowana przez studentów historii. Zacięcia podróżniczego u większości uczestników próżno szukać, całe miejsce w głowie i plecaku zajmowała wódka. Mi, Mateuszowi i poznanemu w autokarze Krzyśkowi niezbyt pasował klimat całodobowego pijaństwa i zwiedzanie kauflandów bałkańskiego świata celem uzupełnienia zapasów alkoholowych. Po dotarciu do hotelu w Braszowie, mieście w centralnej Rumunii, postanowiliśmy (po raz kolejny i już do końca) sprzeciwić się regułom panującym wśród akademickiej społeczności i zamiast czyścić półki z zapasów trunków wysokoprocentowych we wspomnianym wyżej Kauflandzie, wzięliśmy taksówkę i zwiedzaliśmy nocny Braszów.
Kolejny poranek to zbiórka w autobusie skoro świt. Jak nietrudno się domyślić, wśród porannych wyziewów. Pewien profesor historii, zwany niżej „profesorem”, mianujący się dumnie wschodoznawcą, rozpoczął z nami entuzjastyczny, choć mocno skacowany dialog:
– Aaaa! To wy wczoraj nie zostaliście w hotelu tylko poszliście zwiedzać miasto!
Nie do końca rozumiejąc oskarżycielsko-tryumfujący ton przytaknęliśmy, „profesor”, niezniechęcony oszczędnością naszej ekspresji, kontynuował:
– I co, co tam widzieliście?
– Starówkę, katedrę, bibliotekę, podświetlony napis „BRASOV”(2) na zboczu. Byliśmy też na jarmarku i w kilku miejscach na lokalnym piwie. Piękne, zadbane miasto, jesteśmy zachwyceni!
Na co „profesor” odpowiedział tak szybko, jakby mu kac przeszedł:
– Zachwyceni? Piękne miasto? Ale skąd wy to możecie wiedzieć, czy piękne, przecież była noc, to i nic nie było widać!
To tak w temacie nocnych zachwytów nad oglądanymi miejscami. Może mi się podobał nocny Teheran bo tak naprawdę nic nie widziałam? Rozumiesz już wagę nocnego poznawania nowych miejsc?
Wracając do tematu. Pierwsza myśl: „OCH, ale to miasto jest WOW!” (byłam zmęczona, wybaczcie), druga: „ACH, już łóżko, nareszcie!” Po 24 godzinach w podróży prawie bez snu, niczego więcej poza czystym pokojem nie potrzebowałam. Moje irańskie marzenie właśnie zaczynało się spełniać, ale ja tego jeszcze nie rejestrowałam, nie rozumiałam, gdzie jestem. OCH, nocne miasto WOW! Dobranoc.
W poszukiwaniu muzeum klejnotów
Z Farzaneh, naszą irańską przyjaciółką, byliśmy umówieni na 17.30. Toż to cały dzień zwiedzania i poznawania przed nami! Co prawda pozwoliliśmy sobie na długie spanie – budzikowo do 9.30, realnie (z prysznicami i ociąganiem się) – 10.00-11.00, ale do wieczora mnóstwo czasu. Pełni sił i energii (guzik prawda, chciało nam się pić jeszcze od poprzedniej nocy i głodni byliśmy jak wilcy) ruszyliśmy z Mashhad Hostelu w stołeczny świat. Przecież wszystko jest blisko według schematycznej mapy z naszego przewodnika! Mieszkamy w samym centrum, na ul. Amir Kabir! „Dzisiaj zobaczymy Muzeum Klejnotów i Pałac Golestan, zostanie czas na Park-e Laleh, Muzeum Narodowe” – takie mieliśmy swawolne myśli. Przecież wszystko, jak już pisałam, jest blisko! Nasz pierwszy mikro-cel – woda. Tę udało dostać się już po kilku metrach. Szliśmy dalej przed siebie, niezniechęceni, choć wzdłuż ulicy, i to po obu jej stronach, były tylko odrapane budynki z warsztatami samochodowymi lub sklepami z oponami, silnikami i śrubkami na parterze. Szliśmy niezmordowani, wdychając południowe spaliny. Ulice niby zacienione, a jednak kropelki potu zaczęły pojawiać się tu i ówdzie… Niby tylko 19 stopni na termometrze, ale odczuwalnie – upał. Ale jesteśmy twardzi, przygoda, maszerujemy! Prosto przed siebie, gdzieś tu w końcu musi być jakieś CENTRUM! Problem w tym, że było to centrum, ale motoryzacyjne. Pomijam wyziewy tysięcy pędzących aut, szybkich i przeładowanych motocykli, autobusów, pisk ich opon, nieustający dźwięk klaksonów. Tak jest chyba w całym dziennym Teheranie, z wyłączeniem parków i najbardziej wysuniętych na północ dzielnic. Wokół tylko silniki, śrubki, narzędzia, całe stosy opon, warsztaty, zapach smaru.
Kiedy dotarliśmy do jakiegoś dużego skrzyżowania, ja chciałam iść w dół, na prawo. Mateusz, spoglądając na nasz „plan miasta”, upierał się, że najlepiej prosto. Ja nie ufałam już ani tej, ani przewodnikowej mapce. Chciałam, żebyśmy szli „na pałę”, ale moją. Bardzo często robiłam tak w nowych miejscach, w których akurat byłam pozbawiona wszelkich drogowskazów. Jeszcze nigdy się nie zgubiłam, z mapą, czy bez niej. Zawsze miałam dobrą orientację, zwłaszcza w terenie miejskim. Jako szesnastolatka zwiedziłam cały Dublin uzbrojona w szczegółowy plan miasta. Dojeżdżałam jednym autobusem do centrum i stamtąd szłam codziennie do innego muzeum czy galerii. Nie zgubiłam się w Sofii, w Berlinie, w Lipsku, w Dublinie, w Londynie, w Istambule, nie gubiłam się na wąskich, górskich drogach południowej Bułgarii, nie gubiłam się w lasach na obozach harcerskich i nagle JA nie wiem, gdzie iść? Mija godzina, półtorej, a my jeszcze NIC z naszej listy nie zobaczyliśmy?
Zaczęłam pogrążać się w wewnętrzną rozpacz, dającą o sobie znać głównie mięknącymi kolanami. Starałam się opanować, ale nie było łatwo. Było mi gorąco (19 stopni, srutu-tutu!), nie jedliśmy nic od posiłku w drugim samolocie poprzedniego dnia. Moje marzenie, mój Iran, a tu taki zawód w pierwszy dzień. Nie wiem, gdzie jestem, chcę wszystko zobaczyć, zgubiłam się w centrum wychodząc z hostelu, który pośród noclegowni proponowanych przez Szczepana (2) był najbliżej placu Imama Chomeiniego. Przecież mamy tylko 18 dni na cały Iran! Każda godzina, minuta, jest na wagę złota! Wokół nie było żadnych tablic informacyjnych, żadnych mapek okolicy, które często przecież widuje się w różnych miejscach dużych miast. Nazwy ulic były zapisane po persku. Już nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy.
Dokuczał mi też potworny hałas, spaliny, pojazdy pędzące przed siebie ze zdecydowanie zbyt wysoką jak na teren zabudowany prędkością. Tego wrażenia potrzasku nie da się opisać, trzeba znaleźć się na teherańskiej ulicy. Nawet nagranie tego nie oddaje. Ma się ochotę zatkać uszy i wrzeszczeć, bo własny krzyk przyjemniejszy jest od tego napastującego pisku klaksonów. Problem w tym, że i sopran by tej kakofonii nie zagłuszył.
„Podoba mi się, jest fajnie, będzie dobrze” – próbowałam sama siebie przekonać, a jednocześnie mijając dzieciaki wychodzące ze szkoły, które radośnie nas pozdrawiały, miałam ochotę je zrugać. Jakim prawem ci dziesięcioletni chłopcy tak się cieszą, skoro ja nie mogę znaleźć Pałacu Golestan?!
Unikam jak mogę pytania ludzi na ulicy o drogę, ale byłam już tak wyssana z energii, że oznajmiłam Mateuszowi gotowość do poproszenia kogoś o pomoc.
Szukając Pałacu Golestan, zwołaj pół ulicy
Teren zaczął nieco łagodnieć. Z obszaru silnikowo-wulkanizacyjnego powoli przechodziliśmy w rejony opanowane przez artykuły gospodarstwa domowego. Sprawę podjęcia działania pt.: „pytamy o drogę” utrudniał fakt braku znajomości perskiego – z angielskim u Irańczyków bywa różnie. Z mapą na tablecie (Mateusz) i z przewodnikiem nerwowo wertowanym (ja), cofając się co kilka metrów i szukając JAKIEGOKOLWIEK napisu łacinką musieliśmy wyglądać dość żałośnie, skoro podszedł do nas starszawy pan z żoną i z pięknym akcentem zapytał po angielsku:
– Drodzy przyjaciele, czy potrzebujecie pomocy?
TAAAAAK!!! Potrzebowaliśmy! Zapytaliśmy go o drogę do Pałacu Golestan. Albo chociaż do Muzeum Klejnotów. Albo do czegokolwiek, co będzie zabytkiem, czymś do zwiedzania. Albo przynajmniej nie będzie sklepem z artykułami motoryzacyjnymi, cuchnącym smarem z metra. Może być kawiarnia, budka z jedzeniem. COKOLWIEK, TYLKO NIE WARSZTATY. Miałam ochotę tak go błagać, ale nie zdążyłam. Starszy Pan z Żoną nie wiedział, co prawda, o co nam chodzi, kiedy pytamy o Pałac Golestan, nie rozumiał też zapisu po persku z naszego przewodnika. W Iranie to nie problem, bo jeśli nie wiesz ty, może znajdzie się ktoś, kto będzie wiedział. Starszy Pan z Żoną wszedł do sklepu z umywalkami, w którym było kilku panów. Ci natychmiast rzucili się z pomocą do naszego przewodnika. Zanim się obejrzeliśmy, zwołana do pomocy była cała ulica. Ludzie z okolicznych sklepów z sedesami, ci od luster i ci, co dopiero zaparkowali motocykle przy chodniku. Żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia, ale byłam w zbyt dużym szoku obserwując piętnastu, w porywach dwudziestu mężczyzn i jedną Panią Żonę, pochylających się nad naszym przewodnikiem, próbujących ustalić, gdzie jest Pałac Golestan i jak nas tam zaprowadzić. Usiadłam na wysokim progu sklepu z umywalkami, podparłam głowę ręką i pomyślałam: „A takie piękne miałam marzenie…”. A w głowie: klaksonklaksonklaksonklakson brzzzzummmbluum brum krum grrroouuuuchhhrzoouggrrrreekkk ooorzyyyyrryyy wryyymyyybluuupluglub.
Po kilkunastu minutach Teherańska Rada Irańczyków z przewodniczącymi Starszym Panem z Żoną ustaliła jedną wersję trasy. Zgromadzenie zostało rozwiązane. Starszy Pan z Żoną wyrażali ubolewanie, że chcieliśmy w tak daleką drogę udać się pieszo („Przecież wszystko jest blisko!”), ale nie wiedzieli, w jaki autobus nas wsadzić. Taksówki na tym etapie nie wchodziły w grę… Bo byliśmy głupio uparci i najlepiej na piechotę. No cóż. Nie w czternastomilionowym mieście.
Zostawili nam instrukcje na papierze – napisane również po persku, gdybyśmy chcieli kogoś po drodze zapytać, instrukcje manualne, na których lepiej nie polegać ze względu na ich nietypową ekspresję. Podziękowali nam za wizytę w Iranie, życzyli miłego pobytu i przeszli na drugą stronę ulicy. Jakaż była moja satysfakcja, kiedy cofnęliśmy się do skrzyżowania, na którym chciałam iść w dół. I rzeczywiście, MUSIELIŚMY IŚĆ W DÓŁ.
Czterdzieści minut później…
…wciąż byliśmy na tej samej ulicy. Przy kolejnym skrzyżowaniu musieliśmy skręcić w prawo, co wiązało się z koniecznością przejścia na drugą stronę. Długo stałam na krawężniku, zanim odważyłam się wejść na jezdnię. W słońcu, wdychając zapach spalin, słuchając, jak wszyscy kolejni pędzący kierowcy trąbią na mnie, bym przechodziła… W końcu weszłam tak jak Irańczycy, pod koła kolejnego auta i… Nic się nie stało. Wyminęło mnie ono, wyminęło kilka motocykli, autobus zwolnił. W połowie tego cztero-pięciopasmowego jednokierunkowego szaleństwa nagle stanęłam i bałam się zrobić kolejny krok. Auta znów zaczęły rzucać we mnie zniecierpliwionymi klaksonami, kierowcy machali rękami i krzyczeli coś, a ja nie mogłam zrobić kroku dalej. Byłam przerażona. Wtedy właśnie zrozumiałam, że jedynym niebezpieczeństwem, jakie czeka nas w Iranie jest ruch uliczny i jeśli nie zabiją nas koła pędzących pojazdów, nic nam się nie stanie. I nie stało. Udało mi się w końcu przemóc i dobiegłam do kolejnego krawężnika. Uratowana. Pałac Golestan? Nadal nic.
Jedzenie zamiast zwiedzania
Deptak! Niemożliwe! W końcu coś, co w najmniejszym stopniu przypominało centrum miasta. Po lewej mijaliśmy wejście na Wielki Bazar, ale w najmniejszym stopniu nie mieliśmy ochoty znaleźć się w jeszcze bardziej zatłoczonym miejscu, i to pod ziemią.
Deptak od ulicy różnił się tym, że jeździły po nim „tylko” motocykle. Ludzi dużo. Jakiś bar z jedzeniem. Falafel na śniadanie o 14.30. Przynajmniej tyle dobrego, byliśmy już bardzo głodni.
W barze zapytaliśmy dwie młode dziewczyny o drogę do Golestan Palace i/lub Muzeum Klejnotów. One też miały problem ze zrozumieniem, o co nam chodzi, ale mimo utrudnień komunikacyjnych rozpoznały, o jaką ulicę pytamy. Wskazały nam drogę gestem, czyli pokręciły kilka kółek dłonią i pomachały bez ładu i składu. Udało nam się zgadnąć, że musimy iść jeszcze kawał drogi prosto, a potem diabeł wie gdzie. Zrobić kilka kółek? Cofnąć się? W prawo, w lewo, prosto, w tył? Nie potrafiliśmy jeszcze wtedy odczytać irańskiej gestykulacji, która w formie jest dość rozbudowana, a treść wskazówek jest ukryta pomiędzy wymachami i kółkami. Takie małe kalambury.
Piękny jak bank
Zgodnie z wytycznymi kontynuowaliśmy marsz deptakiem, coraz bardziej wykrzywiając miny, coraz bardziej ostentacyjnie powłócząc nogami. Co prawda nie było pędzących samochodów, ale był hałas. Byli i ludzie, pędzący w różnych kierunkach, czasami w szpalerach rozciągniętych na 3/4 szerokości drogi. Byliśmy zgrzani, zdezorientowani i pośród mijanych kramów i sklepików nie było ani jednego, w którym mógłby być papier toaletowy (5). Oddychało się nadal ciężko, czuć było zanieczyszczenie powietrza. Zaczynało mi się odechciewać wszystkiego. Czułam się rozczarowana, aż tu nagle…
MUZEUM! To musi być muzeum! Piękny, lśniący budynek, błękitne mozaiki, ogrodzenie ze stalowych prętów, zieleń przed wejściem… Mateusz! To musi być jakieś muzeum!
I było, ale nie klejnotów, a kapitalizmu. W Iranie jeśli jakiś budynek wygląda pięknie, jest zadbany i z daleka krzyczy „Jestem zabytkiem!” to w 90% jest to BANK. I nieważne, czy to Sepah, Melli Iran czy Tejarat. Do końca wyjazdu kilkakrotnie nabrałam się na „zabytkowy” bank, logo nie zawsze było widoczne z daleka.
Zabawa w geometrię
Skręcając w prawo na kolejnym skrzyżowaniu zrozumieliśmy, że naszymi krokami dorysowujemy ostatni bok miejskiego prostokąta. Jego trzy boki wydeptywaliśmy szukając zabytków z listy. Nasze morale upadało, choć w tamtym momencie nie znaliśmy jeszcze skali porażki. Szliśmy tak i szliśmy i szliśmy i szliśmy i szliśmy i szliśmy.
I szliśmy. Kiedy zobaczyłam wejście do parku po swojej lewej stronie, powiedziałam:
– Wchodzimy.
Nie chciałam już ani muzeów, ani klejnotów, ani pałaców, ani golestanów. Miałam dość, a od spalin kręciło mi się w głowie. Byliśmy wykończeni. A ja byłam cholernie rozczarowana i było mi przykro.
Wejście do parku był najlepszą decyzją, jaką tego dnia podjęliśmy. Po przekroczeniu bramy i przejściu kilkunastu metrów, cały świat motocykli jeżdżących po chodnikach, klaksonów, których dźwięk dosłownie wbijał szpilki w mózg, duszących i kwaśnych wyziewów motoryzacyjnych zniknął. Rozpłynął się w trawie, koronach drzew i kwiatach. Pierwszy raz tego dnia nie baliśmy się, że nasze życie zostanie rozjechane przez motor.
Park-e Shahr, bo tak nazywało się miejsce, do którego zbłądziliśmy, to wielki (26 hektarów) miejski park na planie prostokąta z szerokimi alejkami, ławeczkami, figurkami zwierząt, pomnikami, fontannami (które akurat wtedy nie były czynne). Nie słychać w nim nic z zewnątrz. Są tylko zwierzęta – nie jest to typowy ogród zoologiczny, ale widzieliśmy strusie na wybiegach i plastikowego aligatora w oczku wodnym za siatką – i spacerujący wśród opadających jesiennych liści ludzie. I jest coś niezwykłego i w Teheranie na wagę złota. Czyste powietrze. Z każdym krokiem i kolejnym mijanym kotkiem bardziej się uspokajałam i luzowałam. „Bunkrów nie ma, ale też jest zajebiście”.
Moment, w którym znów bardzo się zdenerwowałam był tym samym, w którym zrozumieliśmy, że Pałac Golestan znajduje się dosłownie dwa kroki od Mashhad Hostelu, tuż pod naszym nosem. Moglibyśmy się o tym przekonać cztery godziny wcześniej, gdybyśmy tylko skręcili w lewo, nie w prawo wychodząc z hostelu. Wystarczyłoby, żebyśmy znaleźli się na placu Imama Chomeiniego (5 min. spacerkiem od noclegowni), a znaleźlibyśmy drogę do kilku interesujących nas miejsc. Na placu były drogowskazy w łacince i na Muzeum Narodowe, i na Muzeum Klejnotów, i na Pałac Golestan. Przy placu było też metro, którym moglibyśmy pojechać w świat.
Gdybyś była/był na naszym miejscu w tamtym momencie, jak skomentowałbyś swoje położenie?
Jak w New Delhi
Wieczorem podzieliliśmy się z Feri naszymi odczuciami dotyczącymi ruchu samochodowego i związanego z tym poziomu zanieczyszczenia i hałasu, jakie najlepiej na pierwszy rzut oka charakteryzują stolicę Iranu. Dodałam, że kojarzy mi się to z New Dehli, a właściwie z moim wyobrażeniem o stolicy Indii – przecież nigdy tam nie byłam.
– New Delhi? Chyba żartujesz! Ja tam byłam pół roku temu. Kiedy znalazłam się w centrum, pomyślałam: „O, ku*wa! To dopiero jest ruch samochodowy! W Teheranie jest cicho jak w wiosce…”(4).
Farzaneh mieszka w stolicy od dziesięciu lat.
Czarne smarki
Następnego dnia rano nie mogłam się dobudzić. Miałam kaca bez picia, kaca w kraju bez alkoholu. Bolały mnie zatoki i głowa. Czułam się, jakbym wszystko w głowie miała zapchane, a mózg spowijała otoczka świeżo wyplutych ulicznych, teherańskich spalin. Nie mogłam otworzyć oczu. Kiedy w końcu mi się udało to zrobić, przez chwilę pokój tańczył. Chciałam spróbować wydmuchać nos, choć ten zdawał się być pusty. I wtedy:
– O, Stary! Mam czarne smarki! – tego nie dało się nie zauważyć, korzystając z bardzo jednowarstwowej chusteczki – Jak na obozach harcerskich po trzepaniu koców!
Do momentu czarnych smarków, choć już po całym dniu teherańskiej inhalacji, byłam przekonana, że te maski to jednak przesada. Przecież to miasto nie może być AŻ TAK zanieczyszczone! A teraz? Już rozglądam się za profesjonalną maseczką antysmogową na kolejną wizytę w Teheranie.
Nasz irański przyjaciel Bahador po wysłuchaniu naszej opowieści o zwiedzaniu dzielnicy opon samochodowych zdradził nam pewną tajemnicę. Tego dnia było rekordowo wysokie stężenie pyłów w powietrzu i przez alarm smogowy zamknięto szkoły. W mediach zalecano by pozostać w domach i nie otwierać okien.
Zastanawiam się, kiedy specom od powietrza przyjdzie do głowy, że dzieci pozostawione w domach i pozamykane okna mieszkań nie mają wpływu na ilość spalin, za to dymiące podmiejskie fabryki i miliony aut (w czternastomilionowym mieście nie ma co rozmieniać się na drobne) na ulicach jak najbardziej.
Sylwana
(1) Prawdziwa myśl w głowie była nieco mniej cenzuralna, ale obiecałam sobie, że na tym blogu będę używać podwórkowej łaciny tylko w wyjątkowych sytuacjach.
(2) Link do mojego dość zaniedbanego foto-tumblra. All rights reserved.
(3) Pan Szczepan Lemańczyk to autor „naszego” przewodnika po Iranie. Stał nam się bliski, jak kumpel, dlatego mówiliśmy o nim tak spoufale. O tym przewodniku będę jeszcze pisać Bez niego… Pewnie nie umarlibyśmy, ale bylibyśmy w 100% zdani na przypadek, a tego chcieliśmy uniknąć. Z perspektywy czasu trochę żałuję. Wiem, że nie ma lepszego i bezpieczniejszego miejsca na świecie, gdzie warto się na ten przypadek zdać. I chyba moja/nasza kolejna wyprawa będzie się bardziej o ten przypadek opierać – taki mam plan.
(4) Oryginalny cytat, zapisany przeze mnie w zeszycie, brzmi: „New Dehli?! You must be joking. I’ve been there six months ago. When I reach the centre I thought: >>What the actual F*CK! That’s a real heavy traffic! Teheran comparing to it is quiet like a village<<”
(5) Papier toaletowy – ważna sprawa. W naszym hostelu nie było, w publicznych toaletach też nie. Zapomnieliśmy zabrać z Polski, a przy sobie mieliśmy tylko mokre i higieniczne chusteczki.