Jak spędzić tydzień w Turcji bez wyjeżdżania z Wrocławia? Odpowiedź jest bardzo prosta: Destination Imagination (1)!
O co chodzi?
Jakiś czas temu podłapałam fuszkę, która miała być jedynie sposobem na dorobienie kilku stówek do mojego ówczesnego bezrobocia. Okazała być jednym z ważniejszych doświadczeń 2018 roku.
Zrekrutowała mnie do niej Fundacja Rozwoju Kreatywności we Wrocławiu (dzięki, Małgosiu!). Tydzień w marcu, podczas którego miałam być opiekunką/przewodniczką/tłumaczką małej grupy uczennic i uczniów z Turcji. Brzmi spoko, biorę!
Destination Imagination
(DI) jest olimpiadą kreatywności. To takie wyjątkowe wydarzenie, w którym udział biorą dzieciaki i młodzież w wieku od 3 do 19 roku życia. W grupach wiekowych po 4 do 7 osób wraz z trenerką/trenerem DI od października danego roku pracują nad projektem (wyzwaniem) z wybranej dziedziny: technicznej, naukowej, konstrukcyjnej, artystycznej, społecznej, improwizacyjnej. W marcu odbywa się Olimpiada, na której zespoły prezentują swoje projekty, odpowiadają na pytania jury i wygrywają udział w światowych finałach, mających miejsce w USA.
Oprócz tego, zespoły poznają dzieciaki/młodzież z całej polski i świata, podziwiają inne występy, mają dyskotekę, mogą brać udział w różnych warsztatach (plastycznych, międzykulturowych, technicznych, DJ-skich…) i najważniejsze – mogą wymieniać się przypinkami. To wszystko dzieje się we wrocławskiej Hali Ludowej (Stulecia?). Wyjątkowe wydarzenie edukacyjne, kulturowe, społeczne. Nie wiem, jakim cudem nigdy wcześniej o tym nie słyszałam. Oj, chciałoby się wziąć w czymś takim udział za czasów szkolnych, chciałoby się!
RotaloDI z Rota Koleji
Przypadła mi do opieki grupa dziesięciolatków z Turcji. Pierwszy raz spotkaliśmy się na wrocławskim lotnisku i od tej pory nazywałam je moimi tureckimi dziećmi, choć wzajemna miłość rozwijała się powoli (tj po około 1,5 dnia).
Büşra, nauczycielka i trenerka DI, pisała do mnie jeszcze przed przylotem: pytała się o pogodę w Polsce i czy mam jakieś życzenia w kwestii prezentu z Turcji. Powiedziałam jej, że uwielbiam turecką herbatę i jeśli m miejsce, może mi kupić – ja oddam pieniądze. Oczywiście o żadnych zdalnych zakupach nie mogło być mowy. Jak to tak, bez prezentu? Oto, co dostałam:
Szkoła Rota Koleji z Izmiru wysłała na DI Polska 5 zespołów. Moimi podopiecznymi zostało Rotalo DI: Çeylin, Ege, Eçe Eçerin, Ilayda, Kivanç, Nilsu, Zaynep Duru. Zespół dziesięciolatek i dziesięciolatków z Izmiru i ich nauczycielka Büşra.
Wszyscy, bez względu na wiek, przylecieli absolutnie wykończeni. Dochodziła północ, a oni z rodzinnego Izmiru wyruszyli z samego rana. Przystanki i oczekiwanie na samoloty w Istanbule i w Warszawie, a następnie przedłużający się meldunek w hotelu w środku nocy nikogo nie wprawiał w dobry humor. Kiedy już prawie wszystkie formalności zostały załatwione, a ja zbierałam się do wyjścia z Ibisa, podeszła do mnie jedna z dziewczynek i powiedziała:
– Cześć, mogę się do Ciebie przytulić?
Oczywiście, że mogła. Moje serce rozpuściło się wtedy po raz pierwszy. Była to Zaynep Duru, jedna z moich podopiecznych i siostra-bliźniaczka Kivança. Choć Zaynep zasypiała wtedy na stojąco, to ona była pierwszą dziewczynką, która nazajutrz, o 8.00 poznała mnie i podbiegła się ze mną przywitać. Potem było już tylko lepiej.
Mistrzyni w liczeniu do siedmiu
Moje zadanie było proste: przez tydzień miałam towarzyszyć mojej grupie od rana do wieczora. Przekładało się to na wspólne zwiedzanie Hydropolis, branie udziału w warsztatach z robotyki (i tłumaczeniu ich dzieciakom na angielski), spacerze po ZOO, pomocy przy wymianie waluty, wskazywaniu, gdzie mogą kupić pamiątki no i oczywiście – towarzyszeniu podczas trwania samej Olimpiady (moja grupa przyjechała parę dni wcześniej). Teoretycznie miałam być takim cieniem, który będzie pilnował czasu warsztatów, odjazdu autobusów i miejsc zbiórki i będzie tłumaczką, gdy będzie wymagała tego sytuacja. W praktyce – i wyszło to zupełnie naturalnie – stałam się ich najlepszą kumpelką. A one/oni – moimi kochanymi dziećmi.
Przez ten tydzień stałam się mistrzynią w liczeniu do siedmiu, robiłam to kilkadziesiąt razy na godzinę. Ciągle bałam się, że kogoś zgubię, a przecież byłam za wszystkich odpowiedzialna. Moje dzieci rozsadzała energia, a niektóre odwiedzane przez nas miejsca były bardzo zatłoczone. Pochód zawsze zaczynała Büşra, za nią szły dzieci, a całość zamykałam ja. To znaczy tylko teoretycznie. Łapałam wzrokiem dzieciaki przede mną: „Dwa, cztery, sześć… Sześć? Kogo brakuje?!”. Zawsze brakowało tej samej osoby. To Ege najczęściej zamykał pochód. Nagminnie rozwiązywały mu się sznurowadła, nie miał ochoty z nikim gadać, zobaczył coś, czemu warto byłoby zrobić zdjęcie albo zagadał się z kimś z innej grupy. Cały on. Chłopiec z nadąsaną miną, który stał się moim ulubieńcem. Wiem, wiem, nie powinnam tego mówić, polubiłam wszystkie moje dzieci – z wzajemnością. Ale to właśnie Ege wymagał najwięcej uwagi i ja chciałam mu ją poświęcić (co nie oznacza, że nie spędzałam czasu z innymi).
Przełamanie lodów
Dzieciaki przyleciały wypompowane i mało entuzjastyczne. Początkowo myślałam, że żadne z nich nie mówi po angielsku i że chyba się nie zżyjemy. Och, w jakim ja byłam błędzie! Wystarczyło im parę godzin snu, żeby zaczęły przełamywać lody. Wczorajsza nieufność ustąpiła miejsca dzisiejszemu zaklepywaniu, kto kiedy będzie ze mną siedział w autobusie. Te, które mówiły po angielsku słabo, robiły wszystko, by jednak się ze mną komunikować – wspomagały się google translatorem albo pytały lepiej mówiące koleżanki. Moją cierpliwość w wysłuchiwaniu ich wypowiedzi nagradzały ucząc mnie tureckiego, co, ku ich uciesze, szło mi nieźle.
Zdarzyło mi się robić również za fryzjerkę pewnego dnia, w którym zebraliśmy się w holu hotelu wcześniej, niż to było konieczne. Plotłam dobierańce dziewczynce (nie mojej podopiecznej) o tak pięknych, zdrowych i śliskich włosach, że kosmyki ciągle uciekały mi z palców. Musiałam ją przez to dużo mocniej ciągnąć, żeby fryzura trzymała się. Kiedy ją za to po raz kolejny przepraszałam powiedziała:
– Nie dbam o ból, o ile będę wyglądać pięknie.
Trochę przerażające, jak wcześnie urodowa indoktrynacja się zaczyna.
Mama-kwoka
Bardzo szybko pierwotny szyk: Büşra, dzieci, ja i Ege, któremu rozwiązały się sznurówki, uległ zmianie na: Büşra i mama-kwoka, czyli ja otoczona dziećmi. Chodziliśmy za rękę, pod rękę albo objęci. Dzieciaki nadawały często jedno przez drugie, a ja chciałam każde wysłuchać i coś odpowiedzieć. Mogłam się poruszać tylko takim tempem, jakim poruszały się one, ponieważ ten wianuszek wokół mnie nigdy nie znikał. i to było super.
Z drugiej strony możecie sobie wyobrazić, że poruszanie się w trybie mamy-kwoki mogło być uciążliwe dla innych zwiedzających ZOO.
Przypinka jako wyraz miłości
Pośród dzieciaków biorących udział w DI najważniejszą częścią, poza samymi zawodami, są przypinki. Handel kwitnie na każdym koku i odbywa się ponadjęzykowo. Nie ważny jest wiek stron kontraktu, bariera językowa nie istnieje. W tegorocznej edycji brały udział grupy z Chin, Meksyku, Grecji/USA, Turcji, Ukrainy i Polski. Nigdy nie widziałam tak bezproblemowej komunikacji i tak zażartego targowania się. Uczestnicy i uczestniczki nie tylko mają smycze obwieszone najróżniejszymi przypinkami. Niektórzy chodzą z ręcznikami do których gęsto poprzypinane są ozdoby wszystkich kolorów, kształtów i produkcji świata. Dam Ci smoka za 5 zwykłych, dam zwykłą za zwykłą, chcę tę ozdobną za moją szklaną… Problematyczna, choć wielce atrakcyjna waluta.
Jedno jest pewne. Nie wolno oddać pojedynczej przypinki za darmo. Moje dzieciaki dały mi firmową, szkolną. Dostałam też powtarzające się z miastami polski. W pewnym momencie Ege do mnie podszedł i dał mi najpiękniejszą przypinkę ze swojej kolekcji – z Meksyku. Dobrze wiedział, że nie mam na co się wymienić. On podarował ją mnie.
Ege
Moją uwagę już na lotnisku zwrócił Ege – chłopiec, któremu wiecznie rozwiązywały się sznurówki, przez co cały czas zostawał w tyle. Drugiego dnia zauważyłam, że problem jest notoryczny, pokazałam mu więc prosty trik na upierdliwe sznurowadła – podwójna kokardka.
Mimo poprawy sytuacji butowej, Ege wciąż miał podkówkę na buzi. Kiedy go zagadywałam o cokolwiek, wzruszał ramionami lub odpowiadał „Nie wiem”. ZOO było nudne, roboty były nudne – a obserwowałam zaangażowanie jego i innych dzieciaków. Kiedy wróciliśmy z parku trampolinowego, na który tak bardzo czekał, moje pytanie o to, jak było, skwitował ponurym „Nudno!”. A przecież widziałam na ekranie, jak szalał z innymi dzieciakami!
Tego wieczoru, już w hotelu, po zakończeniu mojej zmiany, podeszłam do niego i powiedziałam, że nie musi się uśmiechać i być zawsze szczęśliwy, że rozumiem, że mu się wiele rzeczy może nie podobać. Ale niech spróbuje – nie dla mnie, dla siebie – znaleźć podczas tego wyjazdu coś, co mu sprawia radość lub przyjemność. Obiecał mi, że postara się nad tym popracować. Uszczypnęłam go w oba policzki (taki bałkański wyraz serdeczności i uczucia) i pożyczyłam dobrej nocy.
Nazajutrz miało miejsce otwarcie Olimpiady – występy taneczne, prezentacja zespołów z innych krajów, tańce, świecące gąbki i dziecięce szaleństwo na 2000 osób. Po imprezie, w drodze do autokaru, ktoś dopadł rękawa mojego płaszcza i był to Ege. Z błąkającym się na ustach uśmiechem, nieudolnie tłumionym, i dumnie wypiętą piersią zagaduje:
-Silvana?
-Yes?
– I’M HAPPY!
Çeylin
W ostatni dzień Olimpiady chodziłam po stanowiskach z przypinkami z obejmującą mnie w pasie Çeylin. Rozmawiałyśmy o różnych rzeczach, raczej pierdołach: jakie gry można kupić na którym stanowisku, jak długa jest kolejka do malowania twarzy, jakie udało jej się dzisiaj „kupić” przypinki. Pomiędzy jednym takim tematem a drugim, Çeylin zagaduje:
– Silvana?
– Yes?
– I love you!
Po czym przytula mnie obiema rękami tak mocno, że już nie wiem, czy to ona, czy wzruszenie odbiera mi dech.
„Wszystko robisz najlepiej”
Przy zajmowaniu miejsc w autokarze po ceremonii zamknięcia Olimpiady nie obyło się bez zamieszania i rotacji, w wyniku których, wbrew wcześniejszym „zapisom”, nie siedziałam z moim dzieckiem, a dziewczynką z innej drużyny Rota Koleji. Dialog, jaki się między nami wywiązał, jest złoto-brokatowym balsamem na wszystkie smutki, przeciwności losu i zwątpienia w samą siebie.
– Silvana, masz bardzo ładny makijaż. Bardzo staranny.
– Dziękuję, lubię się malować.
– To widać. Silvana, jesteś bardzo dobrą nauczycielką angielskiego. Uważam, że powinnaś być naszą nauczycielką.
– Ojej, dziękuję, nigdy o tym nie myślałam. Chciałabyś mnie ściągnąć do Izmiru?
– Tak, zdecydowanie. Powinnaś postarać się o pracę w Rota Koleji.
– Dziękuję bardzo, ale nie wiem, czy to takie łatwe.
(chwila ciszy)
– Silvana?
– Tak?
– Ty wszystko robisz najlepiej!
Kanapki od mamy-kwoki
Przedostatni i ostatni dzień pobytu moich dzieci w Polsce nie należał już do moich pracowniczych obowiązków. Po zamknięciu Olimpiady mogłam się z nimi pożegnać i życzyć im bezpiecznego lotu. Tak się nie stało. Na samą myśl o tym, że moja grupa wyjedzie, czułam ukłucie tęsknoty i pustki. Jeśli macie wątpliwość, czy można się z kimś tak bardzo zżyć przez kilka dni wspólnego przebywania, chciałam je właśnie rozwiać.
Ostatni pełny dzień był zimny, głównie robiliśmy zakupy na drogę: pamiątki, przekąski, wydawanie ostatnich wymienionych złotówek. Dzieciaki ciągle do mnie lgnęły, pokazywały, co kupiły mamie, tacie, bratu, siostrze. Co jakiś czas przypominało im się, że zaraz wyjeżdżają, wtedy następował moment „tulimy-tulimy” i gorących zaproszeń do odwiedzenia ich w Izmirze.
W hotelu, w którym spały moje dzieci, śniadania i kolacje były zapewnione. Jakież więc było moje zdziwienie (żeby nie powiedzieć, oburzenie), kiedy Büşra powiedziała mi, że ostatniego dnia hotel nie podaje im śniadania. A przecież przed moimi dziećmi ponownie kilkunastogodzinna podróż samolotami! Co więc zrobiła mama-kwoka?
Na 10 minut przed zamknięciem ostatniej najdłużej czynnej w okolicy Biedronki kupiłam 8 bułek, 8 jabłek, serki do smarowania, ser żółty, masło i inne gadżety do bezpiecznego przygotowania kanapek i do tej 23.00 robiłam wyprawkę dla moich dzieciaków i Büşry. No bo jak to tak, wstają o 5.30, w domu będą po 22.00, a na lotniskach jest drogo! Wczułam się w rolę odpowiedzialnej opiekunki nawet po godzinach.
Oczywiście rano okazało się, że któraś z obecnych na wyjeździe prawdziwych mam pomyślała tak samo jak ja. Zorganizowała zbiórkę i porobiła kanapki dla całej Rota Koleji. Ale ja musiałam! Jak można zostawić dzieci bez jedzenia?! 🙂
Pożegnanie
Po zakupach dnia przedostatniego odprowadziłam moją grupę do hotelu. Nieubłaganie zbliżała się najtrudniejsza część – pierwsze pożegnanie. Zebraliśmy się na kanapach w holu, przeszkadzając nieco dwóm dżentelmenom oglądającym Ligę Mistrzów. Sorry, moje dzieci są ważniejsze niż Messi!
Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć i wyjąć upominki dla moich skarbków, nastąpiło coś, czego podskórnie się spodziewałam, nie byłam tylko w stanie przewidzieć skali. Wszystkie dzieci zaczęły płakać. Ustawiły się w kolejce do przytulania i szczypania policzków. Chciałam w tym momencie coś powiedzieć, ale sama się rozpłakałam. Büşra próbowała ogarnąć sytuację, ale jej samej zaczęło się popłakiwać.
Po pierwszej turze tulenia dobyłam moich podarków. Każde dziecko dostało ode mnie czekoladę, którą częstowałam je dzień wcześniej (w odpowiedzi na ich „W Polsce nie ma dobrej czekolady!”) i pocztówkę z Wrocławia. Zespołowo dostali oprawioną w ramkę kartę „Welcome to Poland!”, którą tydzień wcześniej trzymałam oczekując na ich przylot.
Nazajutrz pojechałam z nimi na lotnisko
i to było najbardziej łamiące serce doświadczenie. Cieszyłam się, że jest tak wcześnie – dzieciaki nie do końca kontaktowały. Do czasu. W kolejce do odprawy bagażowej podchodzi do mnie zapłakany Ege i mówi:
– Kocham Polskę. Nie chcę wracać do Turcji. To były najszczęśliwszy czas w moim życiu. Wrócę tu i zamieszkam.
Nie miałam serca mu powiedzieć, że ze względu na jego wygląd w tym kraju, który pokochał, a który rasistowski jest na wskroś, mogłoby czekać go mnóstwo nieprzyjemności i ataków. Moje serce tym bardziej pękało.
Najgorszym momentem było ostateczne pożegnanie przy wejściu do odprawy osobistej. Wyściskałam ich wszystkich po raz setny tego poranka i wszyscy ruszyli do kolejki wyznaczonej przez słupki i linki. Dzieci jednak ciągle odwracały się, machały, płakały, „We love you, Silvana!”. Ja też płakałam, machałam. Jakiż musiał to być żałosny widok, skoro pilnujący porządku pracownik lotniska rozpiął linki i pozwolił mi stanąć z nimi w kolejce.
Moje Słoneczka poleciały. W Polsce spadł śnieg.
What’s App?
Nie myślcie sobie, że historia kończy się wraz z lotniskiem. Dzieciaki kontaktują się ze mną przez WhatsApp. Nie ma tygodnia, bym nie otrzymała zaproszeń do Izmiru, zdjęć z rodzinami czy krótkich, acz treściwych „Silvana, we love you”. Co zrobić, też ich pokochałam. Słowo się rzekło – muszę polecieć do Izmiru. Dzieciaki natomiast zobowiązały się do ćwiczenia angielskiego, a ja – mojego (średnio istniejącego) tureckiego.
RotaloDi – I love you! Çok teşekkür ederim!
Sylwana
___________________________________
(1) Cel – wyobraźnia!