Ostatnio odkryłam coś bardzo ważnego. Objawienie, które, jeśli już we mnie pozostanie, znacznie ułatwi mi resztę życia. Nie chcę robić wielkich rzeczy. Nie muszę chcieć. I nie chcę chcieć. Spełnianie oczekiwań – swoich i cudzych – to chomiczy kołowrotek.
Cześć, jestem Sylwana. Mam 28 lat i żadnych wielkich osiągnięć,
a od niedawna również wewnętrznej, szaleńczej presji, potęgującej lęki o ujemny bilans życiowych dokonań. Nie czuję już, że życie kończy się już teraz, zaraz, bo O MUJ BORZE, za chwilę trzydziestka, a ja ani nie postawiłam domu, ani nie posadziłam drzewa, ani nie obleciałam świata dookoła.
Nie zdobyłam też Nobla, nie wygrałam konkursu, nigdy nie byłam pracownicą miesiąca, nie podjęłam studiów doktoranckich i nie wiadomo, czy, kiedy i gdzie je podejmę. Nie napisałam jeszcze żadnej książki, moja praca nie wiąże się z moim wykształceniem. Nie skończyłam studiów z wyróżnieniem, ba! Skończyłam je (i zaczęłam) rok później niż mój rocznik. Nie stanęłam na czele rewolucji, nikt nie cytuje moich postów, a liczbę 100 subskrybentów mój kanał na YouTube’ie przekroczył niedawno, choć mam go od roku. I co? I nic. To znaczy – od niedawna NIC. Wcześniej traktowałam to zgoła inaczej.
Wielkie Rzeczy a działanie kafaru
Pamiętacie zadania z fizyki? Dla mnie był to znienawidzony przedmiot i pewnie dlatego pamiętam go tak dobrze. W moich zwojach szczególnie zapisały się te zadania, w których głównym bohaterem był tajemniczy, przynajmniej z nazwy, kafar.
„Na placu budowy nowego wieżowca używa się kafaru. Oblicz energię potencjalną bijaka kafaru o masie 5000 kg podniesionego na wysokość 10 metrów,…”
…gdzie placem budowy jest Twoje życie, bijakiem – przerost ambicji, a palem do wbicia – Ty. I o ile w stawianiu budynków taki kafar jest niezbędny do wybudowania solidnych fundamentów, tak ja wbita w ziemię pragnieniem wielkości nie zakwitnę, nie wystrzelę. Prędzej zacznę się dusić, a już na pewno – nie będę mogła się ruszyć, przysypana ziemią marzeń nie do realizacji.
Na moich zasadach albo wcale
Parę ładnych lat zajęło mi zrozumienie, że „spalone mosty to najlepszy w życiu start”*. Nie muszę się wszystkim podobać. Nie wszyscy muszą mnie lubić. Nie muszą się ze mną zgadzać. To ja muszę zgadzać się sama ze sobą.
Trochę smutno, a trochę wstyd mi się robi, kiedy pomyślę, że nawet te kilka razy zdecydowałam się na podpisanie cyrografu. Zazwyczaj godziłam się na niego z braku/niedostatku kasy na jakieś przedsięwzięcie. Układ tu, niesatysfakcjonująca praca tam, zrobisz TAK i dostaniesz TO. Przecież wcale nie złamiesz swoich zasad, spójrz na to inaczej! Quid pro quo, za które musiałam niejednokrotnie płacić wysoką cenę. Niemożliwe jest wejść w układ z diabłem na równych zasadach, jednakże ja w swojej naiwności (i ciśnieniu na osiągnięcia) niejednokrotnie chciałam wierzyć, że jest inaczej. I chociaż wszystko w środku kazało mi krzyknąć, trzasnąć drzwiami i uciec, by uratować siebie, ja postanowiłam być miła.
Brzmi to dramatycznie i takim też dla mnie było/jest. Od niektórych sytuacji minęło już dużo czasu, lecz ja nadal czuję w najlżejszym wypadku niesmak. Przeszłości nie zmienię, mogę z niej tylko wyciągnąć lekcję dla siebie.
Nie chcę robić wielkich rzeczy
Mniej znaczy więcej, wolniej znaczy zdrowiej. I najważniejsze – ja już wiem, że nie muszę robić wielkich rzeczy. Ja chcę robić swoje rzeczy. Na moich zasadach.
Jeśli uda mi się dzięki nim trafić do szerszego grona odbiorczyń/odbiorców i jakiś sposób zmienić świat – super. Nie jest to już mój nadrzędny cel. Teraz chcę działać na swój rachunek, na moich zasadach albo wcale. Jeśli ktoś będzie próbował wmówić mi, że tak nic wielkiego nie osiągnę, bo np. w XXI w. nikt nie czyta, a ja lubię pisać, mogę temu komuś współczuć otoczenia generującego poglądy. I mieszania paradygmatów.
Będę działać w taki sposób, jaki uznaję za słuszny, satysfakcjonujący i mój. I taki, na który mam siłę. Skala mikro to moja skala i nie będę pchać się do śniadaniówek. Nie żyję po to, by spełniać cudze oczekiwania i własne – przerośnięte.
Najsmutniej robi mi się, kiedy pomyślę, z ilu pomysłów i projektów wycofałam się, ponieważ nie rokowały na wielkie. Jak bardzo moje własne marzenia o osiągnięciach blokowały mnie przed działaniem. Dołóżmy do tego krytykę/niezrozumienie z zewnątrz i mamy energię potencjalną zdolną paraliżować każde przedsięwzięcie.
Szkoda, że tyle czasu zajęło mi zrozumienie, że bycie przeciętną Dimtchev i zajmowanie się światem tylko wokół mnie jest naprawdę OK. Że jeśli nie czuję się na siłach, by być Wonder Woman i ogarniam swoje życie powolutku, bez rokowań na pierwsze strony gazet i blogerskie wyróżnienia, to mam do tego prawo. Że bycie zwykłą, jak ten zeszyt, jest moim biletem do ulgi i normalności.
I takich przebudzeń Wam, w ten piękny majowy dzień, z całego serca życzę.
Sylwana
_____________________________________________
*Bogdan Olewicz „Ratujmy, co się da”