Muszę odpocząć trochę od wpisów typowo relacjonujących podróż. Pisanie ich jest dla mnie mocno obciążające emocjonalnie – chciałabym znów jeździć, nie tylko o tym pisać po powrocie z pracy. Kiedy odtwarzam chwila po chwili fragmenty podróży (taksówkami też;) zdarza mi się zawiesić do tego stopnia, że tekst wisi w wordpressowych „szkicach” przez kilka dobrych tygodni. Takich rozpoczętych i nieopublikowanych mam chyba z sześć. Takie moje polskie smutki.
Taksówki są jednym z najpopularniejszych środków lokomocji w Iranie. Czytałam też historię o takich, co to taksówką zjeździli ten cały kraj, ale teraz nie mogę dogrzebać się do linku. Zarówno auta jak i sami taksówkarze stanowią ważny element lokalnego folkloru. Nie można być w Iranie i nie jeździć taksą. Nie można jeździć taksą i nie mieć przygód. W zeszycie nazbierałam ich trochę.
Mr and Mrs Taxi
Nie, nie zmieniłam nazwiska. Mateusz też nie. O co chodzi? A no o to, że tak na nas wołali kierowcy taksówek. Za każdym razem, kiedy sobie o tym przypominam te czasem okrzyki, a czasem szepty (tak, serio!), nie mogę nie zaśmiać się lub przynajmniej nie uśmiechnąć. To jest coś tak charakterystycznego i tamtejszego, tak irańskiego! Język perski oficjalny jest bardzo grzeczny i różni się od nieoficjalnego (1). „Paniuje” się i „panuje”, nic więc dziwnego, że tę grzeczność Irańczycy przenoszą na angielski, szczątkowy czy też zaawansowany. I tak jak nikt do ciebie na ulicy nie powie: „Hey, you!” tylko „Morning, miss” albo „Hello, mister”, nawet, jeśli za chwilę zjecie irańskie lody albo napijecie się herbaty, tak i taksówkarze, nawet ci najbardziej natarczywi goniąc cię (pozdrawiam gorąco Bandr-e Abbas) nie zarzucą tego cudownego: „Taxi, mister? Miss? Misses? Miss, taxi?”
Nieprawdopodobnie nas to bawiło, ponieważ taksówkarze potrafili tak chodzić i pytać bardzo długo, kilka razy pod rząd i żadne „Naaaaaah, meeeeersi!” (2), które, czasem podirytowana, wypowiadałam, nie pomagało ich odgonić. No, może kilka razy, ale wtedy to już krzyknęłam – nie bez powodu.
Czyli w Iranie staliśmy się parą antymałżeńską państwa Taksich. A może Taxich? Miiiiiis, Taxi? Taxi, mister? Miister, hey, taxi? Miss? Mister? Taxi? Taxi Miss, Mister, hey Miss? Jak mnie spotkasz na żywo to poproś o audioprezentację. Wykonam z przyjemnością. Mister, misses, taxi?
Cena komfortu niemachania
Wyobraź sobie, że jest 7.00 albo 8.00 rano. Po całej nocy podróży chcesz jak najszybciej zostawić gdzieś plecak i coś zjeść, więc do centrum najlepiej jechać taksą, i to taką złapaną z ulicy – będzie tańsza. Irańskie dworce są wszędzie tam, gdzie nie tylko kończy się „centrum”, ale i często miasto. Taksiarscy zagarniacze, czekający na klientelę już przy luku bagażowym, potrafili krzyknąć czasem i podwójną cenę danego kursu.
Z resztą, nie tylko o cenę chodzi. Jakoś nie lubię korzystać z usługi, którą ktoś oferuje (narzuca?) bezpośrednio mi. Nie wchodzę do restauracji z hostessami zapraszającymi na „jedyne w swoim rodzaju danie XYZ”. Nie potrafię się zdecydować na zakup czegoś na bazarowym kramie, jeśli sprzedawca za bardzo brzęczy, że jest super (a od tureckich podawaczy herbaty uciekałam, gdzie pieprz rośnie!). W Iranie nie skorzystaliśmy też ani razu z taksówki naganianej. Sami sobie łapaliśmy i negocjowaliśmy cenę. Ja tak wolę.
Opłata z góry
Yazd był inny. Oczywiście, byli dżentelmeni zapraszający nas do swoich aut już od momentu opuszczania autobusu, ale podziękowałam im za usługi – Mateusz potrafił ich ignorować, ja każdemu musiałam powiedzieć: „Naaaaaah, mersi!”.
Poszliśmy na parking. Kolega zapoznany w autobusie nie chciał pojechać z nami – po niego przyjechał tato. Nie zaoferował nam przejazdu, co jest dość powszechne za drobną opłatą. Szkoda. Wypatrzyłam taksówkarza, który mi się spodobał, i rozpoczęłam negocjacje. Zapytałam, czy zawiezie nas do Hotelu Aria na ulicy takiej i takiej. Pokazałam nawet nazwę po persku z naszego przewodnika. Zgodził się na moją cenę, ale kiedy chcieliśmy wsiąść do samochodu, zaprowadził nas do budki, w której… Zapłaciliśmy za przejazd z góry. Czyż to nie jest cudowne? Podchodzisz, mówisz, dokąd chcesz jechać, płacisz z góry, kierowca nie ma prawa zażądać od ciebie ani riala więcej.
Czy to nie jest wspaniałe? Taka dyspozytornia taksówkowa offline z poziomu stróżówki.
Yazd ooooob?
Wiemy, że nie przepłaciliśmy za taksówkę w Yazdzie, ponieważ gdy przyszło nam opuszczać moje ulubione miasto, łapaliśmy taksówkę dokładnie z tego samego miejsca, do którego kilka dni wcześniej nas inna przywiozła. I cena taksówkarzy – 120 000 riali. Moja – 90 000. Za trzecim samochodem udało się wynegocjować naszą cenę i tak poznaliśmy Dziadeczka.
Dziadeczek był starusieńki. Był tak miły i uroczy, jak miłe i urocze są słowa „dziadeczek” i „starusieńki”. Ledwo ruszyliśmy, on wyciągną wór, no reklamówkę po prostu bakalii, położył na desce rozdzielczej i z nieprzerwanym uśmiechem, radosnymi gestami zapraszał nas do jedzenia. Nie wystarczyło raz napełnić garści najlepszymi pistacjami na świecie. Dziadeczek miał chyba alarm w głowie, który podpowiadał mu średnią długość konsumpcji orzechów na osobę. Jak tylko rozgryzałam ostatni orzeszek odwracał się do mnie z reklamówką w prawej ręce. To, że mogłam sobie sięgnąć do wora sama lub poprosić Mateusza, było oczywiste. Ale bardziej na miejscu było, według Dziadeczka, podać mi orzechy, żebym miała bliżej i nie musiała się wysilać.
Dziadeczek został zapamiętany nie tylko z powodu poczęstunku. Mniej więcej w tym samym momencie zaczął do nas gadać, po persku oczywiście. Czy ktoś w Iranie przestaje do ciebie mówić w momencie, kiedy dowiaduje się, że nie znacie choć jednego tego samego języka, choćby migowego? Nie.
Po tym, jak odpowiedzieliśmy mu na pytanie, gdzie byliśmy do tej pory (a uwierz mi, po kilku dniach w Iranie uczysz się czytać nawet z ruchu brwi i rzęs, byle tylko się skomunikować), wymieniał kolejne miasta.
– Teheran oooOOOoooob? – pytał nas z zaśpiewem
Tym razem nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Mateusz siedział bliżej więc powiedział „Teheran” i skrzywił buzię na znak, że to nie było nasze ulubione miejsce.
– Esfahan oooOOOoooob?
Nie wiedzieliśmy, o co mu chodzi, ale pokazywaliśmy, że Esfahan był super.
– Teheran, Esfahan oooOOOoooob?
Mateusz zapytał mnie, czy wiem, co to znaczy to oooooob’ czy 'hoooop’. Nie mogłam dogrzebać się do przewodnika, bo byłam częściowo przytrzaśnięta plecakiem, który nie zmieścił się w bagażniku. A Dziadeczek dalej pytał, chichotał między pytaniami z naszej nieporadności i nieznajomości perskiego, gestykulował w sposób dla nas absolutnie niezrozumiały i czekał na odpowiedź. Znów chichotał, znów pytał…
– Yazd oooOOOoooob? Esfahan, Teheran, Yazd oooOOOoooob?
I tak na jedzeniu orzechów i komunikacyjnych trudach upłynęła nam 40-minutowa podróż na dworzec. Nasze przeczucia sprawdziły się. „Hob” znaczy „ładny” albo „dobry”. Dziadeczek wymieniając nazwy miast i śpiewając swoje dziwne oooOOOoooob? po prostu pytał nas, jak nam się podoba w Iranie. A ja powiem tak: Dziadeczek kheili HOB!
Zębacz z Qeshm
Taksówkarze z Bandr-e Abbas zasługują na osobny wpis. To jest miejsce w którym mieliśmy najwięcej taksówkowych „what-the-fucków”, bo jak inaczej określić taksiarza jadącego za nami kilkaset metrów i namawiającego do skorzystania z jego właśnie samochodu? Szukam polskiego określenia na wyrażenie emocji z tamtymi przygodami i poza „Serio?!” wyłaniają się takie niecenzuralne rzeczowniki i czasowniki, jak „O ku*rwa, ja pie*dole”. Trzy lata klasy humanistycznej i 6 lat studiów filologicznych na nic – słownictwo wciąż żałośnie ubogie w zderzeniu z niektórymi niespodziankami świata.
Jeśli już jestem przy Zatoce Perskiej, a Bandr-e Abbas jest miastem portowym w tej części Iranu, przejdę od razu do geniusza kunsztu taksówkarskiego, złapanego własnie na wyspie Qeshm, zwanego niżej Zębaczem z Qeshm (3).
Assad, właściciel B&B, w którym mieliśmy nocleg, podał nam górną cenę za kurs z zastrzeżeniem, że powinno być mniej (nie pamiętam niestety teraz, ile to dokładnie riali było). Przy porcie na wyspie zaczęła się taksówkarska giełda krzyków i nawoływań. Oczywiście wszyscy wiedzieli, kim jest Assad i gdzie mieszka – charakterystyka małych wyspiarskich społeczności. Kilkoro szczególnie krzyczących nie za bardzo chciało zgodzić się na naszą najwyższą cenę. Mateusz zadzwonił do naszego gospodarza, który tłumaczył taksówkarzom, że mają nas nie naciągać. Kierowcy przekazywali sobie telefon Mateusza z rąk do rąk i każdy po kilka minut gadał z Assadem. Wszyscy o tym samym, jak później dowiedzieliśmy się. W końcu jeden z nich, Zębacz z Qeshm, zgodził się na naszą cenę.
Robiło się późno, a my wszyscy (byliśmy wtedy jeszcze z dwoma Czechami) zaczynaliśmy być głodni i trochę zmęczeni całą sytuacją. Burza piaskowa nie ustawała. Baliśmy, że zablokuje nas gdzieś w drodze do Bandr-e Dulab, naszej i Assada wioski. Mieliśmy być tam w 20 minut.
Zębacz z Qeshm był jednym z tych kierowców, którzy po tym, kiedy ostatnia para drzwi zamknęła się z trzaskiem, zadał moje ulubione pytanie:
– Macie GPS?
Nie, nie mieliśmy. Skąd ten pomysł? Nasze telefony, jeśli w ogóle działały, nie miały tak wyrafinowanych funkcji. Ale zostawiam to pytanie, ponieważ na szerszy komentarz zasługuje co innego.
Jak już wspominałam, tą częścią Iranu od kilku dni władała burza piaskowa. Momentami nie było widać nic poza chmurą piachu otaczającą nas z zewnątrz. Nie chcieliśmy utknąć gdzieś po środku niczego i wielbłądów. Nie z Zębaczem z Qeshm. Wiedziałam, w którym miejscu wyspy zeszliśmy w łódki. Widziałam też na mapie, gdzie leży Bandr-e Dulab. Dziwiło mnie niezmiernie, że Zębacz zamiast jechać na zachód wyspy skręcił w lewo i jechał na wschód w kierunku miasta Qeshm. Ale co ja tam wiedziałam, w końcu nie miałam GPS-a. Poza tym może to przez burzę niektóre drogi był nieprzejezdne i trzeba było kombinować objazdy?
Nic z tych rzeczy. Zębacz nie tylko jechał w niewłaściwym kierunku, dokładnie zdając sobie z tego sprawę, ale robił coś znacznie gorszego – GADAŁ DO NAS. Gęba mu się nie zamykała, jakby ktoś mu płacił 100 000 riali za każde słowo. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdybyśmy mogli podjąć temat. Niestety nikt z nas nie zna perskiego w stopniu umożliwiającym komunikację. A on, swoim irytującym, skrzekliwym, wwiercającym się w płaty skroniowe głosem NON STOP GDAKAŁ, jak kura, której na grzędzie ktoś zakłócił spokój. Mało tego. On zadawał nam pytania i cały czas ponaglał w oczekiwaniu na odpowiedź. Gadał, pytał i patrzył w środkowe lusterko, na mnie. A ja nie zliczę, ile razy najpierw mówiłam, potem cedziłam a później skandowałam:
FORSI BALAD NISTAM!
Czyli: „Nie mówię po persku”. Już chyba kiedyś o tym pisałam: moja wymowa perskich wyrażeń jest dość poprawna, przez co Irańczycy nie chcą mi wierzyć, że ja naprawdę nie znam ich języka… Inni zazwyczaj odpuszczali dość szybko, ale Zębacza z Qeshm chciałam rozszarpać. „Jak to nie mówisz po persku, jak to nie mówisz po persku?” i dalej napieprzał serią wypowiedzi jak z karabinu maszynowego, patrząc na mnie w środkowym lusterku, machając rękami, błyskając swoimi siekaczami i piszcząc w oczekiwaniu na odpowiedź. Powiedziałam do niego w każdym języku jaki znam, żeby się zamknął. Poskutkowało? Na minutę, może dwie.
Wkrótce też wyjaśniło się, dlaczego taksiarz zaczął jechać na wschód wyspy.
PO PAPIEROSY
Tak, tak, my też przecieraliśmy oczy ze zdumienia. Kierowca nadłożył jakieś 20 km drogi, żeby kupić papierosy. Fajki. Szlugi. Cigarettes. Цигари. Kupić i palić je potem w aucie, w którym uchylił okno podczas burzy piaskowej, a w nasze oczy, nozdrza, usta leciał drobniusieńki piach i smród fajek. Uszy wiercił irytujący głos Zębacza, KTÓRY CIĄGLE GADAŁ, któremu w kółko powtarzałam, że go nie rozumiem i który zaczął machać rękami i krzyczeć, że przecież na pewno mówię po persku. NAH! Balad nistam!
To nie koniec przygód w burzy. Nie dość, że musieliśmy jechać momentami nawet 20 km/h, bo nie było widać nawet drogi, to jeszcze ciągle nie jechaliśmy prosto do celu. Dlaczego? Ponieważ Zębacz z Qeshm był idiotą. Określam go tak z całą odpowiedzialnością, chociaż staram się nie okładać ludzi takimi epitetami. Zębacz był idiotą. Koniec, kropka. Paląc i jadąc w chmurze piachu, wciąż gadał, czasem nawet ściszał perską muzykę, żeby do nas piszczeć. W pewnym momencie zażądał telefonu Mateusza, żeby ponownie zadzwonić do Assada. OK. Może się zgubił. Widoczność, mimo poranka, była zerowa. Wszystko bym zrozumiała, gdybyśmy jechali z normalnym człowiekiem.
Assad powiedział mu, żeby nas wiózł prosto do Bandr-e Dulab. Ale nie, coś nam zaczął gadać:
– Jungle, jungle! Forsi jungle?
– Nah, nah! ASSAD, BANDR-E DULAB!
– Jungle, jungle!
Zaczęliśmy rozmawiać między sobą, o co m chodzi. I doszliśmy do wniosku, że dżungla czy morze, góry czy jaskinie, wszystko ok, ale najpierw DO DOMU Assada. Lotfan (4)!
I co? I zawiózł nas do Mangrove Jungle, czyli do qeshmeńskich lasó namorzynowych. Robi wrażenie, ok – zieleń i moczary po prawej, po lewej pustynia. Lazurowa woda morska. Goniąca nas burza piaskowa. Pięknie, ale chcieliśmy być już gdzie indziej. Później niestety, nie udało nam się wrócić.
Po ponad godzinie błądzenia dojechaliśmy do domu Assada. Zębacz jeszcze kilka razy do niego dzwonił. On chyba nie kumał nawet po persku. Kiedy wściekli wysiadaliśmy z jego auta… Zażądał od nas dodatkowych 100 000 riali. Szybciej pokazałabym mu faka niż zapłaciła złamany rial więcej.
Perski pop z lotniska
Jakaż nudna wobec powyższych przygód wydaje się trasa z Lotniska im. Imama Chomeiniego (IKIA) w Teheranie do centrum stolicy.
Co prawda byliśmy nagabywani przez Pana, który twierdził, że nikt za mniej niż 30 dolców nas nie zawiezie, bo to jest 70 km do centrum (w rzeczywistości 40 km), zwracał się do nas „My friends” i towarzyszył nam nawet przy okienku kantoru, ale w końcu powiedziałam mu, żeby poszedł spać. Skorzystaliśmy z oficjalnej firmy taksówkarskiej Taxi Lux Teheran, której biuro znajduje się na parterze lotniska. Z góry ustalona cena – równowartość ok. 20 USD zapłacona w rialach, przemiła obsługa – ta przy okienku mówiąca po angielsku, szybka i bezpieczna jazda do celu, choć nie bez błądzenia już przy szukaniu wskazanego hotelu. Najwyraźniej gubienie się w przestrzeni miejskiej i trudności ze znajdowaniem adresu to jakaś irańska cecha wspólna.
Kierowca był serdeczny i uprzejmy. Wrzucił nasze plecaki do bagażnika, otworzył drwi najpierw przede mną, a potem przed Mateuszem. Miał nowoczesne, szerokie auto ze skórzaną tapicerką. Pod nogami stare gazety, w głośnikach irański pop (na vlogu od 4:48). Dużo uśmiechu i pozdrawiania przy wysiadaniu. W rezultacie – bardzo komfortowe przywitanie na perskiej ziemi i miłe zakończenie 24-godzinnej podróży.
Stań przy krawężniku
Jak złapać taksówkę w Iranie? Zazwyczaj wystarczy iść chodnikiem bliżej ulicy. Auta zwalniają, również te prywatne. Kierowcy rzucają zupełnie nieznaną kwestię:
– Taxi, miss? Mister, taxi?
Wtedy wykrzykujesz nazwę miejsca do którego chcesz jechać i najniższą cenę, jaką chcesz zapłacić za kurs. Kierowca wtedy podaje wyższą, w międzyczasie inne auta trąbią albo na ciebie, albo na kierowcę, albo na zachętę do zaoferowania swoich kontrusług. Możesz negocjować z kilkoma autami jednocześnie. Przez chwilę przerzucacie się liczebnikami – ich znajomość w języku perskim to umiejętność niezbędna i moja osobista duma. Uzgadniacie cenę i wsiadasz do auta. Ewentualnie wkurzasz się i machasz ręką. Na jego usługi i aby przywołać usługi innego taksówkarza ochotniczego.
Czasami trzeba stanąć na ulicy i pomachać, przepuścić kilka „okazji”. W Yazdzie za każdym razem, gdy zbliżaliśmy się do krawężnika – nawet w celu przejścia na drugą stronę ulicy – zatrzymywało się mnóstwo ludzi i wykrzykiwało nazwy okolicznych atrakcji turystycznych.
Mała wieża – 40, Zachód słońca na dużej – 80
Prywatny kierowca, który zawiózł nas do Wież Milczenia w Yazdzie, był mistrzem sprzedaży. Mistszem. Chcieliśmy najpierw, żeby zawiózł nas za miasto i sobie pojechał, ale on przekonywał, że na nas poczeka
– Aż wejdziecie i zejdziecie z wież, 40 tomanów, nie więcej. Naprawdę! Wy pójdziecie, pooglądacie, ja poczekam. Wieże ładne, widać miasto. Ale poczekam tylko przy mniejszej wieży. Jak chcecie iść na większą to zostaniecie na zachód słońca. Zachód słońca na wieżach to 80 tomanów.
– Nie, dzięki. Wystarczy nam wieża, nie lubimy płacić za zachody słońca.
– Ale nieeeee, zachód słońca z wież bjutifu, łonderful. Idziecie na jedną wieżę – 40 tomanów, na drugą lub obie i zachód słońca – 80 tomanów. Poczekam, poczekam! nie przejmujcie się, idźcie! A jutro zadzwonicie do mnie i pojechemy do Chack-Chack. Te tutaj Wieże Milczenia są brzydkie, nudne! Ja znam lepsze, dalej. Pojadę, poczekam, wrócę – 200 000 riali. To co, jedziemy? Tam jest fajnie, ładnie. Chack, chack, chack! I wieże milczenia. Te są popularne, za dużo turystów, nudne. Ale tamte super, lepsze, 200 tomanów i jedziemy. Jedziemy?
I tak cały czas, aż do samych Wież Milczenia. Nie lubię turystyki sprzedającej i niesłyszącej słowa NIE. Nie, dziękuję, mamy plany. Nieszkodliwa, ale irytująca natarczywość to też coś, z czym często spotykaliśmy się korzystając z taksówek.
Wspólne przejazdy
Zupełnie normalne jest dzielenie taksówek, zupełnie jak w filmie „Taxi Teheran” w reżyserii Jafara Panahiego. Taksa albo zgarnia kilka osób z jednego miejsca, albo zatrzymuje się na machnięcia ręki. Jeśli okaże się, że jedzie w tym kierunku, do którego chce dojechać machająca/cy, zgarnia. Koszty dzieli się na pasażerów, ale zawsze trzeba upewnić się, ile za część trasy życzy sobie kierowca. albo pani kierowca (kierowczyni?). Tak! W Iranie kobiety prowadzą auta również jako taksówkarki i nie jest to coś, co ze zdziwieniem fotografuje się. Nie. TO jest normalne. Deal with it.
Mieliśmy okazję kilkakrotnie dzielić taksówkę, np. przy powrocie z Wież Milczenia zgarnęliśmy ze sobą brazylijską parę. Okazało się, że mieszkała w pięknym, czterogwiazdkowym Hotelu Dad, dokładnie naprzeciwko naszego bardzo smutnego, trzygwiazdkowego Hotelu Aria, którego wygląd możecie sprawdzić TU. Ładny? Czuliśmy się trochę jak złomiarze, choć para była przemiła. Rozmawiałam głównie z Brazylijką. Zwiedziła całą Polskę wynajętym w Krakowie autem. Teraz trochę żałuję, że nie wymieniliśmy się kontaktami. Byli tacy piękni i uśmiechnięci.
Najbardziej zaskoczył mnie wspólny przejazd, który odbyliśmy w Teheranie. Byliśmy z Feri i Bahą w okolicach placu Tajrish. Olbrzymie korki. Mieliśmy jechać na północ. Feri podeszła do jakiegoś auta, w którym siedział tylko kierowca. Powiedziałą, ile nas jest, gdzie chcemy jechać i ustaliła cenę. Wsiedliśmy, dojechaliśmy. Tak po prostu. Carpooling bez aplikacji i wcześniejszego umawiania się. Dążenie do tego, żeby nie wozić powietrza. Piękne.
Na pierwszym roku bułgarystyki musiałam łapać stopa, żeby dojechać na egzamin – mieszkałam na zadupiu, robiło się późno, jedyny autobus nie przyjeżdżał. Kierowcy/czynie głównie pukali/ły się w czoło, choć wozili/ły siebie i powietrze. Ludzi na przystanku było kilkadziesiąt. Mi udało się dojechać miejskim autostopem. Marzy mi się, żeby pukanie do aut stojących w korkach i ustalanie wspólnego, odpłatnego przejazdu, stało się normą. Życie byłoby łatwiejsze. Możliwe, że i czystsze. W Polsce to chyba nie jest możliwe, bo ktoś, kto puka w szybę auta to potencjalny bandyta/ka i złodziej/ka. Zaufanie i pomaganie – trudna, niepolska rzecz.
Nie umiem pisać zwięźle
Znów dobiłam do prawie 3000 słów. Czy ktoś w ogóle doczytał do tego miejsca? Mam nadzieję, że nie zasnęłaś/eś jak jak dziecko. Lub jak ja w taksówce z Bandr-e Abbas do Bandr-e Pol. Wydawało mi się, że taki zawężony temat, a zostało jeszcze kilka taksówkarskich historii – szukanie polskiego cmentarza w Teheranie, charakterystyka środowiska taksówkarskiego w Bandr-e Abbas, antypasażerski Kerman.
Zainteresowane? Zainteresowani?
Sylwana
_______
(1) Wiem to raczej z teorii, moja znajomość tego języka jest niestety na poziomie rozmówek z shirazkiego kiosku
(2) Nie, dziękuję
(3) Gość miał tak wystające zęby, że wyglądał jak postać z kreskówki. Dzień później w innym miejscu wyspy widzieliśmy gościa, któremu siekacze sięgały do brody. Poważnie. To już nie jest powód do śmiechu ani do przydomka, bo pan był wyraźnie chory. Ale Zębacz z Qeshm był „tylko” irytującym kretynem, stąd przezwisko.
(4) Proszę!