Ostatnie, co pamiętam

Kategorie Notatki z żałoby

Kiedy zaczęłam się obawiać, że to już koniec: w piątek, kiedy rozmawiałyśmy ze sobą dosłownie minutę, bo byłaś tak zmęczona i bez sił? Przerwałam Ci tym telefonem drzemkę, w moim pokoju leciało Radio Pogoda, a ja od tamtej pory nie jestem w stanie go słuchać, chociaż wcześniej lubiłam.

W sobotę, kiedy na skutek spontanicznego sprzątania piwnicy odnalazłam masę szpargałów z przeszłość tak dawnej, że nigdy Ci o niej nie opowiadałam, a po wszystkim zaległam na kanapie słuchając podcastu „Science Vs.” i nie byłam w stanie się ruszyć?

A może dzień później, kiedy nie byłam w stanie pokonać fizycznego i emocjonalnego drenażu dnia poprzedniego i odwołałam „wpadnięcie na kawkę”?

Parę dni przed weekendem, kiedy przestawiłam nocowanie na następny tydzień (słysząc tym samym głos w mojej głowie, że żadnego przyszłego tygodnia nie będzie)?

Kiedy już wiedziałam, że to już koniec?
W poniedziałek, patrząc na Ciebie po raz ostatni w drzwiach waszego mieszkania?

A może kiedy rozmawiałam z Tobą po raz ostatni w środę, przez telefon, w kilku urywanych zdaniach?

W czwartek, kiedy wysyłałam Ci fotki w ciągu dnia choć widziałam, że są nieodczytane i wiedziałam, że takie pozostaną?

W nocy z czwartku na piątek, kiedy nie mogłam zasnąć aż do świtu i łzy leciały mi z oczu po pierwszy raz od miesięcy?

W piątek rano, kiedy usilnie nie sprawdzałam telefonu, bo wiedziałam, co tam zastanę?

A może gówno wiedziałam i dzisiaj dopisuję sobie historyjkę do cierpienia, by nadać mu sens.

Weekend

Zupełnie leniwy weekend u rodziców zamienił się w coś, co odkładałam od prawie dwóch lat – sprzątanie moich szpargałów gromadzonych od podstawówki po studia magisterskie. Były pudła z książkami, z grubaśnymi zeszytami, ciężkimi od wiedzy wyskrobywanej piórem na porannych wykładach. Opakowania po maskach do włosów zaadoptowane na szkatułki (wciąż pachnące w środku kosmetykiem), torby dziurawych butów i ubrań zjedzonych przez mole. Walające się luźno zdjęcia, teczki z pracami pisemnymi na język polski, teczka z materiałami do ustnej matury z polskiego. Praca magisterska koleżanki, którą mi pożyczyła, a ja – na następnych 7 czy 8 lat – zgubiłam.

Poniedziałek

Martwiłam się. Często się o Ciebie martwiłam, ale tego dnia bardziej. Dzisiaj wiem, że czułam niepokój, że przeczuwałam coś złego. Wtedy racjonalna część mnie irytowała się, że przez tę martwiącą nie mogę się na niczym skupić.

Pracowałam w sypialni i pisałam wiadomości do J., który siedział w pokoju obok, że boję się o Ciebie. Nie chciało mi się jeść. Nie mieliśmy ugotowanego obiadu, więc – wzorem poprzednich dni – zmówiliśmy pizzę. Czułam, że przełknę tylko jedną, tą z białym sosem i mascarpone. Ona stanowiła wiele obiadów tego właśnie tygodnia. Łatwo się ją jadło, była taka miękka.

Koło południa napisałaś mi, że musimy przełożyć nasze nocowanie, bo we wtorek musisz pójść do szpitala. Zadzwoniłam do Ciebie właściwie od razu po odczytaniu, z duszą na ramieniu. Szpital? Tak nagle? To nie może być dobry znak.

O dziwo odebrałaś, udało mi się wstrzelić w czas bez drzemki. Wyniki złe, musisz iść do szpitala na diagnostykę, wzmacniające kroplówki i inne magiczne medyczne substancje, ale w piątek masz znów chemię, więc tego dnia rano powinni Cię wypisać.

A to nie będziesz w onkologicznym?

Nie, bo nie ma zagrożenia życia, więc pójdziesz do ogólnego, na jakiś oddział (jaki? Nie wiedziałaś), zrobią, co mają zrobić, żeby Cię wzmocnić, żebyś mogła przyjąć swoją chemię za kilka dni, bo przy obecnych parametrach byłoby to ryzykowne.

Słuchałam tego rozpakowując zmywarkę. Musiałam czymś zająć ręce, uspokoić je, kiedy kolana się pode mną uginały, a serce waliło mi w piersi, bo ta nieracjonalna ja wiedziała, że to nie są dobre wiadomości.

– Będziesz dzisiaj w domu? Przyjadę do Ciebie wieczorem, po niemieckim. J. odbierze mnie w drodze z treningu.

Byłaś

Po tej rozmowie miałam uczucie tężejących rysów własnej twarzy, jakby usta wyginały się w dół, spychane czymś ciężkim i niewidzialnym i nie były w stanie odgiąć się do uśmiechu, w górę, jakby brwi nasuwała jeszcze głębiej na oczy granitowa płyta. To był ten moment, od którego (aż do dzisiaj) z ogromnym trudem przychodzi mi pokonanie kamiennego oporu i wyciśnięcie z twarzy uśmiechu. Na ten moment mam wrażenie, że to już się nie odwróci.

W tramwaju do Ciebie czytałam artykuł w „Detektywie” o Kazimierzu Tarwidzie. Taka ciekawa sprawa, a ja czułam kompletny brak zainteresowania.

Pamiętam każdy szczegół naszego spotkania. Ty też? Zrobiłam Ci nawet zdjęcie, kiedy oglądałaś swoje paznokcie i mówiłaś, że masz już spory odrost i musisz umówić się na nowe.

Zazwyczaj J. dzwonił do mnie z najbliższego skrzyżowania, a ja wtedy zakładałam buty i schodziłam na parking. Tym razem było inaczej. Napisałam mu: „Wejdź na górę bo nie wiadomo, kiedy znów będzie okazja”. Chciałam napisać tak, jak wbrew rozsądkowi czułam – ostatecznie. Nie chciałam jednak dodawać dramatyzmu i pisać wprost, waląc wyczuwalną śmiercią po oczach.

Na lekcji niemieckiego, poprzedzającej wizytę u Ciebie, dostałam zadanie na przełamanie oporu przed pisaniem w tym języku – miałam zacząć prowadzić pamiętnik. Każdego dnia zapisywać kilka zdań po niemiecku o tym, co się wydarzyło.

Po powrocie otworzyłam laptop i zaczęłam pisać. O Tobie, Twojej chorobie, o strachu. Kilka zdań, nie więcej. Ostatnie (w tłumaczeniu): „Boję się, że każde nasze spotkanie może być tym ostatnim”.

Wtorek

Nie chcę nic jeść, chcę pić kokakolę. Taką na wpółrozgazowaną, z automatu, w papierowo- plastikowym kubku, rozwodnioną lodem – taką jak z maka czy innego kejefsi. W domu nie było koli do rozgazowania, nie było też obiadu, a na samą myśl o gotowaniu robiło mi się gorzej, niż już mi było. W grę wchodziła tylko biała pizza. Jeść coś tak smacznego tak bez entuzjazmu, byleby tylko nie paść z głodu naczelnym celem tamtych dni.

Tego dnia odwołałam koła. Kilka dni wcześniej zerwałam paznokieć robiąc szpagat na rurce i rana ciągle bolała. Potrzebowałam załatwić kilka pierdołowatych, ale ważnych spraw w centrum handlowym. Nie znoszę takich miejsc. Tego dnia zamarzyłam, żeby się w nim znaleźć: w tłumie, w sklepach, wydać pieniądze, spacerować klimatyzowanymi dróżkami imitującymi miejską żywą tkankę.

Kiedy mieszkałam za granicą i było mi strasznie smutno, kiedy czułam się wyjątkowo samotna, chodziłam po centrach handlowych – miałam nawet jedno ulubione. W jakiś sposób czułam się wtedy połączona z ludźmi, których nagle zaczęłam kochać, a których mi zaczęło dojmująco brakować.

Czy moja podświadomość chciała sobie w ten sposób z tym, co czułam, a czego jeszcze nie wiedziałam, poradzić? Nie wiem. Może tak, a może tak się po prostu poskładało. Przecież do pralni szłam od kiedy wylałam sobie kawę na mankiet marynarki pół roku wcześniej.

Zabrałam się z J. autem, wysiadłam pod Magnolią, poszłam załatwiać sprawy.

  • Ubrania do pralni chemicznej. Wyrobiłam sobie nawet kartę stałej klientki, bo to bardziej opłacalne. Poczułam się wtedy naprawdę dorośle.
  • Kosmetyki z listy i chemia gospodarcza w Rossmannie. Dużo tego było. Krem pod oczy ciągle mam. Puste opakowanie zatrzymam.
  • Przegląd elektroniki w Media Markt. Tu niewiele załatwiłam, bo się zgubiłam i w zasadzie zapomniałam, po co przyszłam. Zwiedziłam parter, piętro, wyszłam i odnalazło mnie przeznaczenie, bo po lewej stronie zobaczyłam maka. Mogłam się w końcu napić tej rozwodnionej, rozgazowanej koli z lodem w plastikowym kubku, o której marzyłam. To był mój drugi, po białej pizzy, posiłek. Pić coś tak paskudnego z takim smakiem i poczuciem dotknięcia absolutu, jakież to charakterystyczne dla ostatnich dni, które pamiętam.
  • Zakupy spożywcze w Carrefourze. Kupiłam szparagi, dwa kilo ziemniaków, zapas wegańskich kabanosów, kocie saszety i inne ciężkie, niezbędne w domu rzeczy, od których zwykłości i przyziemności robiło mi się bardzo ciężko na sercu. Zupełnie, jakbym robiła to po raz ostatni w życiu. Kabanosy na jakiś (jaki? Nie pamiętam) czas stały się niezastąpionym artykułem żywnościowym
  • Masaż leczniczy. Na przeciążone aerialami barki, plecy i ramiona, na który przyszłam z siatami z ziemniakami, kocią karmą.

Po masażu miałam już czekać na odbiór J., ale coś się spóźniał, a ja miałam jeszcze kilka kosmetyków z listy. Poszłam do Super Pharmu, ale jakoś dziwnie weszłam – od strony kas, czyli wyjściem. Ochroniarz dziwnie na mnie – spoconą, zziajaną i z siatami, spojrzał, nic nie powiedział. I ja, przy tych kasach, od razu zauważyłam Twoje ulubione Kinder Cardsy w promocji. Dzień wcześniej, kiedy pakowałaś się do szpitala, nie było ich w Kauflandzie. Kupiłam je dla Ciebie. Pomyślałam, że zaniosę Ci je do szpitala. Wzięłam najpierw je, potem dopiero szukałam kosmetyków. Wzięłam toniku w sprayu, który używałam jeszcze kilka miesięcy po Twojej śmierci. Za każdym razem kiedy go używałam myślałam o Tobie, o tamtym dniu.

Wyszłam na parking i czekałam na J. O dziwo, zgłodniałam. Zaczęłam jeść kabanosy, innej marki, niż zazwyczaj. Rozmawiałam o tym jednocześnie na grupowym czacie z koleżankami i zrobiłam sobie z nimi zdjęcie. Chciałam, ale już nie potrafiłam się uśmiechnąć.

Wieczorem podeszłam do J., przytuliłam go i niemałym trudem, głosem suchym, bez nawet śladu, cienia łez, tak bardzo wtedy czutych, ale nie wyrażonych, powiedziałam:

– Boję się, że Natt umrze.

– Pewnie umrze szybciej, niż którekolwiek z nas, ma na to statystycznie największe szanse. Ale teraz nie ma się czym na zapas przejmować.

Czas pokazał, że było.

Środa

To był dzień naszej ostatniej rozmowy przez telefon. Byłaś bardzo słaba ale przytomna na tyle, by powiedzieć, że nie chcesz odwiedzin. Uszanowałam to, choć chciałam do Ciebie pójść tak, jak stałam, a stałam w piżamie i szlafroku. To przecież 15 minut spacerem od domu. Uszanowałam to i za to się nienawidzę. Może bym porozmawiała z lekarzem i wiedziała, a nie tylko czuła? A może zobaczyłabym Cię i wiedziała, że trzeba się tak na serio żegnać, nie przy windzie na parter. A ja zostałam w domu i znów nie chciałam nic jeść.

Nasza wspólna kumpela napisała nam życzenia na dzień dziecka na wspólnym czacie. Już nic nie odpisywałaś.

Po pracy zadzwoniłam do mamy. Chciałam jej powiedzieć, że jesteś w szpitalu i ze jest źle. Zamiast tego ćwierkałam radośnie jakieś totalnie nieistotne bzdety, że sieję trawkę dla kota a widelec robi mi za grabki, że palec mnie mniej boli i dlatego pójdę tego dnia na rurkę, że cośtam, cośtam. To, po co dzwoniłam nie było w stanie przejść mi prze gardło.

Na wieczorny pole dance dojechałam zatłoczonym tramwajem. Był jakiś mecz czy inne wydarzenie zbierające ludzkie masy. Trenowałam, choć bałam się o ranę po paznokciu. Miałam na sobie top, który dostałam od Ciebie – choć dopiero nabyłam nowy komplet na rurkę, musiałam odesłać górę i poczekać na mniejszą.

Czwartek

Rano pojechałam do biura, już nawet nie wiem, po co. Jechałam na 10, wyszłam z domu po 8.00. Dotarłam, zła na miasto, o 10:30 – autobusem i chyba czterema tramwajami. Co wsiadałam do jakiegoś, to on zmieniał trasę. Czekając na jeden z nich zrobiłam sobie zdjęcie. Uśmiechnięte, choć nie było mi do śmiechu. W okularach, bo już wtedy oczu nie potrafiłam uśmiechnąć. Miałam na sobie top do pole dance’u, który dostałam od Ciebie rok wcześniej (dokładnie ten sam, co dzień wcześniej na treningu) i sweterek eksponujący i top, i tatuaż krewetki. Chciałam mieć tego dnia na sobie coś od Ciebie i chciałam Cię tym podnieść na duchu, pokazać Ci to. Zmusiłam się do wyciągnięcia kącików ku górze, pomyślałam sobie, że potrzebujesz mojego uśmiechu – zawsze bardzo go lubiłaś. W środku czułam, jakby opadały mi listki. Przed biurem zahaczyłam o piekarnię, ale nie byłam w stanie tknąć tych puszystych, pachnących i ciepłych drożdżóweczek. Jedną skubałam przez cały dzień, resztę rozdałam.

W pracy nie byłam w stanie się do nikogo uśmiechnąć, ani z nikim rozmawiać. Odpowiadałam grzecznie na przywitania i siup, nos w komputer. Widziałam to zdziwienie, że nie jestem sobą, na twarzach współpracowników, ale żadne pytanie nie padło, choć miałam w głowie ułożony na tę okazję dialog:

– Sylwana, co jest, co taka smutna?

– Moja przyjaciółka umiera.

Ciekawe, skąd to sformułowanie, skoro wtedy nic nie wiedziałam. Nikt nie wiedział. Dialog nie opuścił wyobraźni. Udało mi się uniknąć wyjść na kawę i na wspólny obiad.

Obiad

Poszłam do El Gordito po moje ulubione danie. Zanim byłam w stanie je w ogóle dotknąć, wystygło całkowicie, a ser wrócił do swojej zwartej konsystencji. Kiedy już podejmowałam próby zjedzenia, wszystko stawało mi kołkiem w gardle. Nie chciałam wcale, nie miałam najmniejszej ochoty jeść, ale z jedzeniem to jest tak, że trzeba, że trochę nie ma wyboru. Więc męczyłam tych kilka kawałków quesadilli aż do wyjścia z biura.

Bardzo chciałam przytulić na treningu kogoś ze wspólnych znajomych. Język stawał mi kołkiem, wiedziałam, że w dalszym ciagu nic mi nie przejdzie przez gardło – ani słowa, ani

jedzenie. W PE zajęcia miała M. Musiałam kogoś objąć. Poprosiłam ją, żeby wyszła na moment przed salę i bez słowa mocno i na dość długo ją objęłam. Była trochę zaskoczona.

– A z jakiej to okazji?

– A, tak o.

Ja wiedziałam, że to przytulenie jest wszystkim innym, tylko nie „tak o”. M. zrozumiała to niedługo później.

Na stretchingu zrobiłam przepiękny mostek, na którym widać top w całej jego intensywności koloru owoców dojrzewającej morwy. Uwieczniony na zdjęciu, nie został do Ciebie wysłany. Ostatnich kilku wiadomości nie odebrałaś, nie chciałam Cię męczyć i narzucać się.

Wróciłam do domu, zjadłam jakąś kolację – najsensowniejszą w porównaniu do menu reszty tygodnia. Kanapki z serem żółtym.

J. już we wtorek chciał dobrać się do Kinder Cardsów, ale one były TWOJE, nie pozwoliłam. To się zmieniło w czwartek, po kolacji. Stwierdziłam, że musimy je zjeść.

– A one nie miały być dla Krewetki?
– Miały, ale kupię jej nowe, jak już będziemy miały się zobaczyć.

Wypowiadając te słowa usłyszałam gdzieś w głębi zwojów mózgowych głosik kontrujący: „Takiej chwili już nie będzie”. Kazałam mu zamknąć ryj.

Pochłonęliśmy je, ja zjadłam więcej. Kartonik wyrzuciłam na wierzch kosza na tekturę.

Piątek

Podobnie, jak podczas reszty tygodnia, nie mogłam zasnąć. Tym razem jednak sen przyszedł jeszcze później. Ta ostatnia noc zasługuje chyba na osobny opis.

Obudziłam się przed 7.00 i wszystko w środku mnie krzyczało: nie sprawdzaj telefonu. Każde moje rozbudzenie zaczynam od przeglądu wiadomości, tym razem jednak posłuchałam tego głosu, który po chwili odpowiedział na moją bezczynność w tej materii:

– Dobrze. Im dłużej nie sprawdzisz, tym dłużej będziesz mogła udawać że nie wiesz.

Zrugałam w sobie ten głos, zajmując się myciem zębów, parzeniem kawy, odpalaniem komputera i pracą z rana.

Po 1,5 godzinie poczułam się gotowa do przejrzenia wiadomości na telefonie.

To jedno zdanie, które odczytałam w pozycji półleżącej, z filiżanka kawy w drugiej dłoni, podniosło mnie momentalnie do siadu – jakbym to nie ja siadała. Te słowa oplotły mnie pasami, i mną pokierowały. A następnie mój świat runął.

Poszłam do kosza na tekturę, wyjęłam opakowanie po Kinder Cardsach i schowałam w bezpieczne miejsce. To ostatnie, co pamiętam wyraźnie. Potem nastał trzeci czerwca, który trwa do dziś.