Przygoda w Ghardai. AKT II – Eskalacja. Przewodnik przyjaciel

Kategorie Algieria
Ghardaia akt II

Uwaga! Ten tekst nie ma nakłaniać do uprzedzeń. Jest to zapis jednostkowej przygody mojej i Mateusza. Nie twórz teorii i reguł na podstawie jednego wydarzenia. Ghardaia jest cudnym miejscem i każdy, kto odwiedza Algierię powinien tam pojechać.

Scena 1: Przewodnik przyjaciel

Przewodnik przyjaciel mówiący po angielsku był argumentem koronnym konieczności zwiedzania kolejnego ksaru.

Słowo wyjaśnienia – Ghardaia to wyjątkowy twór urbanistyczny.  Miasto, a właściwie Pięciomiasto, bo złożone z pięciu oddalonych od siebie historycznych zabudów –  ksarów.

Ksary są przepiękne i wyjątkowe, ale trzeba je zwiedzać z przewodnikiem. Bardzo chciałam zwiedzić historyczną zabudowę Ghardai, ale  wystarczyła mi JEDNA taka wycieczka. Na przewodników wycieczek reaguję wrodzoną alergią. Z Kacemem odbyliśmy… Trzy. Czy pytał nas o zgodę, chęć zwiedzania? NIE. Czy mówiliśmy mu, że wystarczy? Niejednokrotnie.

Trzecia, ostatnia wycieczka została zaplanowana, oczywiście bez konsultacji, na nasz ostatni dzień, po dniu spędzonym na Saharze. Nie muszę chyba wyjaśniać, że poranek i południe na Saharze potrafi zmęczyć, zwłaszcza białasów z Europy. Do upragnionego autobusu do Konstantyny dzieliło nas kilka godzin. Byłam wykończona i odwodniona na potęgę. Czułam, że mam co najmniej lekki udar cieplny. Trzęsły mi się ręce i nogi i było mi niedobrze. W dodatku wypiłam całą wodę, a pora sjesty trwała w najlepsze – sklepy pozamykane. Usiadłam na jakimś murku, zamknęłam oczy i pokonując falę mdłości powiedziałam, że nie idę i tu na nich poczekam. Kacem, który w ogóle nie słyszał, co mówię, powtarzał jak zdarta płyta: że tym razem przewodnik to jego kolega, że zna angielski, że to ich rodzinny ksar Beni Isugen, że to jego kolega, zna angielski, zaraz tu będzie, będziemy zwiedzać. I co? Chociaż miałam mroczki przed oczami, musiałam z nimi iść. Kacem nie pozwoliłby mi zostać.

Ghardaia_przewodnik_przyjaciel
Droga między ksarami, Ghardaia. Fot. S. Dimtchev

Przewodnik

faktycznie znał angielski, ale oprócz tego był aroganckim dupkiem (AD w dalszym tekście dla ułatwienia), który był dla mnie niemiły już od chwili powitania. Chciałam tę żenadę mieć jak najszybciej za sobą, skoro i tak nie miałam wyboru. Ruszyłam w kierunku bramy ksaru.

– Hej, heeeej! Znasz drogę? Jesteś przewodniczką? – zawołał za mną AD. Zwróć się w ten sposób do zmęczonego, wściekłego, chorego Dimtcheva, a przysięgam, pożałujesz. Upupianie mnie, zwłaszcza publiczne, to koniec naszej relacji. Mosty spalone, już cię nie lubię i dam ci to odczuć, cholerny Arogancki Dupku.

– Zawsze znam drogę – weszłam do bramy i już tam na nich czekałam.

Gdy tylko przystawaliśmy, siadałam na jakimś murku albo kamieniu i całą siłę woli koncentrowałam na utrzymaniu zawartości żołądka właśnie w nim. Ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę, to słuchanie w kółko tych samych wyidealizowanych bajeczek o społeczności Mozabitów – bo to serwował Kacem, Abdou na migi, przewodnicy i większość poznanych przez nas ghardaian. Apogeum wściekłości osiągnięte zostało, kiedy staliśmy przy jakiś drzwiach z solidnie obniżonym nadprożem. AD z uporem szkolnego przewodnika zadawał raz po raz pytanie:

– No i co? No i jak myślicie, dlaczego te drzwi są takie niskie? No? No? Dlaczego? Słucham, słucham waszych pomysłów.

Mateusz rzucił całkiem sensownym pomysłem, który AD zbył aroganckim i ośmieszającym tekstem. Coś mi się ulało. 3 dni ignorowania, wmanewrowywania nas w sytuacje, których nie chcemy, coraz gęstsza atmosfera i totalna niewiadoma, co będzie za chwilę. Kiedy AD ponownie zadał pytanie o nadproże, prychnęłam:

– Nie jesteśmy w szkole.

W końcu chyba coś tu do kogoś dotarło. I już nikt nie starał się udawać, że jest dla kogokolwiek miły.

Masz tu wejść

Ostatnim etapem zwiedzania Beni Isugen była wieżyczka na rogu murów miasta. Moją kondycję już znasz. Mateusz wszedł na nią. Ja, choćbym czuła się wspaniale, nie postawiłabym nogi na schodku. Stałam przed, znów powtarzając mantrę: „Nie puść pawia, nie teraz”. Na placyku młokosy grały w nogę, a ja marzyłam o nocnym autobusie do Konstantyny. Kacem znów zaczął swoje:

– Wejdź tu, no chodź! Nie musisz wchodzić na górę, wejdź tu! Nie chcesz wejść? No wejdź tu, zobacz widok przez okno, zrób zdjęcie!

Mniej więcej raz na 5 komend odpowiadałam mu równie beznamiętnie: nienienienienienienie. Kacem dał mi spokój na chwilę, potem znów atakował mnie swoim „Możesz tu wejść i zrobić zdjęcie”. Po mojej milionowej odmowie podszedł do mnie, ze spojrzeniem martwym jak zawsze, bez przyklejonego uśmiechu i, wskazując wejście, powiedział:

MASZ TU WEJŚĆ!

Popołudnie był upalne, ale między nami wiało chłodem.

Zeszliśmy z głównej części ksaru, w kierunku biura turystycznego. Ledwo trzymałam się na nogach i powłóczyłam za grupą. Na szczęście, sjesta skończyła się, więc bez słowa skierowałam kroki do sklepu – W O D A. Ledwo weszłam do spożywczaka, usłyszałam,że ktoś za mną biegnie. Odwróciłam się, a w drzwiach sklepu stał Kacem. Wskazał chałwy i lodowatym tonem powtórzył znów na swoją modłę:

– To chałwa. Lubisz chałwę. Możesz ją kupić. He-he, he-he. Nie chcesz? Przecież lubisz. Chcesz? Możesz kupić chałwę!

Był wściekły, wziął ode mnie monetę, zapłacił za wodę, sam odebrał resztę, dał mi resztę i wodę.

Przewodnik_przyjaciel
Ghardaia, fot S. Dimtchev

Scena 2: Niespodzianka!

Kacem był ewidentnie wytrącony z równowagi. Zmieniła mu się postawa, głos, wyraz twarzy. Kiedy wsiedliśmy do jego auta, znów starał się wrócić do swojego tonu i uśmieszku.

– To gdzie chcecie jechać, he-he? Gdzie mam was zawieźć, he-he? – zapytał, choć jak zawsze do tej pory, odpowiedź niewiele go interesowała.

– Na dworzec – odpowiedzieliśmy.

– Jest za wcześnie, he-he – było przed 18.00, a autobus mieliśmy na 20.00.

– To gdzie jedziemy? – zapytałam, ale w odpowiedzi nie padło żadne słowo.

przewodnik przyjaciel
Przy kawiarni, Ghardaia. Fot. S Dimtchev

Widzicie zdjęcie powyżej? Obok tego ronda, dosłownie między ulicami, mieści się kawiarnia na sporym kawałku trawnika. Rozciąga się z niej piękny widok na zachód słońca. W przedostatni dzień zrobiłam temu miejscu zdjęcie i pomyślałam: „Ale super lokalizacja!”

Tam, do tej kawiarni własnie, zawiózł nas Kacem. Milczący, wściekli, wmanewrowani i zmanipulowani, usiedliśmy za jednym ze stołów. Nie chciałam nic pić ani jeść, ale Kacem zamówił nam herbatę i ciasto. Chciałam tylko siku i żeby dał nam święty spokój. Kacem twierdził oczywiście, że tam nie było toalety, więc kiedy podeszłam do kelnera z zapytaniem (Kacem próbował mnie powstrzymać), a ten wskazał drogę, miałam ochotę odwrócić się do nadopiekuńczego manipulanta i pomachać mu środkowym palcem. Powstrzymałam się.

Abdou i jego syn

Siedzieliśmy w pełnej napięcia ciszy, ja na przeciwko Mateusza. Wlepialiśmy w siebie wzrok i klęliśmy pod nosem i w myślach. Między stolikami przechodziła żebrząca kobieta w podeszłym wieku, która czasami zaczynała tańczyć do puszczanej muzyki. Zachodziło słońce, ale nie miało to w sobie nic magicznego. Robiło się coraz chłodniej – miejsce było na wzniesieniu, zupełnie odsłonięte. Narastała we mnie wściekłość i bezsilność, ale nasze plecaki były zamknięte w samochodzie Kacema. Mówiliśmy mu kilkukrotnie, że chcemy już iść. Najpierw, swoim sposobem, kompletnie nas ignorował, w końcu nakleił swój uśmiech i powiedział:

– Jeszcze nie, he-he. Czekamy na niespodziankę, he, he.

Myślałam, że z wściekłości przewrócę stół, ograniczyłam się tylko do wypowiedzenia prze zaciśnięte zęby:

– Jakiej znów niespodzianki?! My nienawidzimy niespodzianek. Chcemy już jechać.

– Zobaczycie, he-he. Fajna niespodzianka, he-he, miła niespodzianka, he-he – Kacem odpowiadał jak robot, patrząc gdzieś przed siebie. Było jasne, że gra na zwłokę. Zbliżała się 18.00. Każda minuta ciągnęła się w nieskończoność. Kolana znów zaczęły mi się trząść

Po chwili zjawił się znów Abdou. Tym razem ze swoim kilkuletnim synkiem. Usiedli, Abdou gadał z Kacemem, chłopcem nikt nie interesował się. Ja z Mateuszem patrzyliśmy na siebie przez stół, wściekli, ale i przerażeni. Uzgodniliśmy, częściowo po polsku, częściowo poza werbalnie, plan działania. Na raz na, na dwa, na trzy wstaliśmy od stołu. Daliśmy im nasze prezenty (zawsze wozimy upominki z Polszy dla naszych przyszłych przyjaciół) i zażądaliśmy zwiezienia nas na dworzec. TERAZ. Byli tak zszokowani, że nie wiedzieli już, jak się przed nami obronić. Kacem próbował jeszcze coś stękać, że dużo czasu, że dworzec niebezpieczny, że he-he, he-he, he-he. Mateusz jednak powiedział dobitnie:

– Teraz chcemy być już sami.

Do tego hotelu przyjechali Polacy

Droga na dworzec, choć krótka, przebiegła w jeszcze dziwniejszej i jeszcze bardziej lodowatej atmosferze. Nie było mi już niedobrze z powodu mini-udaru cieplnego, ale ze stresu. Chciałam już nigdy więcej nie zobaczyć Kacema.

Początkowo prowadził auto w milczeniu. Później, jeszcze bardziej zgarbiony, jeszcze dziwniejszym tonem, w którym nie było śladu wcześniejszej (udawanej?) uprzejmości:

– Obraziłaś mojego przyjaciela. Ja dla was specjalnie go zorganizowałem. Mgliście przecież powiedzieć: „Kacem, nie chcemy zwiedzać”.

Uświadomiłam mu, że jeśli ktoś jest dla mnie niemiły bez powodu, nie może liczyć na moją sympatię. Że czułam się okropnie. Że powtarzaliśmy mu 1000 razy, że nie chcemy już nic zwiedzać.

Czy mu coś nagle nie odbije? Czy na pewno zawiezie nas na dworzec? To był ten moment, w którym gość zaczął mnie totalnie przerażać. Próbowałam się uspokoić, że mi się wydaje, że jest nieszkodliwy.  Mateusz siedział z tyłu, ja z przodu. Widziałam dokładnie każdy napięty mięsień na twarzy naszego kierowcy. Któreś z nas zaczęło zagadywać o jego powrót na uczelnię następnego poranka. Powiedział, że jeszcze nic nie znalazł, a musi wyruszyć skoro świt, od rana ma zajęcia. Matowy, obojętny głos nie zmieniał się ani odrobinę.

Przy hotelu zwolnił i wciąż tym samym, wściekłym głosem, na swoją zbyt dobrze nam znaną modłę po raz ostatni spróbował swoich sił w…:

– Ta polska para, o której wam mówiłem, zatrzymała się w tym hotelu. Chcecie ich poznać? No, chcecie? Mogę was tam zawieźć, poznacie polską parę, he-he – jego mechaniczne zaśmianie się bez cienia śmiechu przerażało jeszcze bardziej. – To co, idziemy do nich?Mogę was zawieźć, co będziecie robić na dworcu? Macie dużo czasu, poznacie polską parę, jeżdżą na motorach. He-he. Chcecie? Nie chcecie?

Chyba domyślasz się, co nie/odpowiadaliśmy i jaka była nasza rekcja.

Ksar_Ghardaia
Ghardaia, fot. S. dimtchev

Scena 3: Autobus

NARESZCIE! Dworzec. Zaprowadzi nas do „biura” przewoźnika, u którego dzień wcześniej kupiliśmy bilety. Kazał nam tam siedzieć aż do przyjazdu autobusu. Wymienił jeszcze kilka słów z osobami z „biura”. Pożegnał się, siląc się na swój przyklejony uśmiech i… POSZEDŁ SOBIE. Czekałam na ten moment od pierwszego wieczoru.

Nie wyluzowaliśmy od razu, woleliśmy też jeszcze nie dyskutować o tym, co się właściwie wydarzyło. Powoli jednak napięcie puszczało. Dworzec, choć wybitnie zaniedbany, wcale nie wydawał się niebezpieczny, mimo zmroku. Skorzystaliśmy z toalety, przespacerowaliśmy się trochę. Autokar podstawił się wcześniej, zajęliśmy miejsca z samego przodu. W końcu zaczęliśmy rozmawiać o ostatnich trzech dniach. Wcześniej zostawaliśmy sami tylko na czas snu i nie było chwili na refleksję. Będąc aktywną uczestniczką zdarzeń trudno o dystans i przemyślenia. Teraz jednak zaczęliśmy składać do kupy to, co wcześniej przypisywaliśmy różnicom kultur, charakterów, oczekiwań.

Zbliżała się 20.00. Nasza wolność była coraz bliżej. Kręcąc przez okno autokaru pogrążony w niemalże całkowitej ciemności plac dworca, dostrzegłam JEGO. Kacem, w białej galabii z wzrokiem skierowanym przed siebie, szedł w kierunku naszego autobusu. Nie widział nas, nie wiedział, że ja go dostrzegłam.

– Ja pierdolę, to on! – tylko tyle była w stanie z siebie wydusić.

Przyszedł sprawdzić, czy mu nie uciekliśmy? Czy nie wsiedliśmy do innego autobusu?

PO CO PRZYSZEDŁ?

Stał z boku, pod naszym oknem, ale ciągle nie wiedział, że go widzimy. Nie myśląc wcale, ale działając z impulsu, z najserdeczniejszym sztucznym uśmiechem, jaki potrafiłam zagrać, zastukałam w szybę, pomachałam do niego i zaprosiłam go do środka:

– Ojeju, Kacem! Jakim Ty jesteś wspaniałym hostem! Naprawdę dbasz o swoich gości, żeby nic im się nie stało! Jakie to słodkie i kochane! Dzięki! – nie miałam pojęcia, co gadam. Automatycznie, ze strachu przed nim, obrałam taktykę zalewu miłością, żeby nie domyślił się, że zaczęliśmy się czegoś domyślać. Domyślać czego? Tego też nie wiedzieliśmy. Że jest chory psychicznie? Że jest agentem algierskich służb bezpieczeństwa? Że jest po prostu nadopiekuńczym couchsurferem, który przegiął? Czekam na propozycje. Kim, do cholery, jest ten dziwny człowiek?!

Kacem stał tak w osłupieniu, ze swoim przyklejonym uśmiechem. Początkowo powtarzał tylko „he-he, he-he”. Potem zaczął bredzić coś, że jego samochód się zepsuł zaraz po tym, jak nas odwiózł i musiał go pchać i że teraz jest tu z Abdou, ale Abdou nie mógł tu wejść tylko czeka przed… A samochód będzie musiał naprawić jutro, już się umówił z wujkiem. Jutro? Kolejne kłamstwo. Przecież „jutro” miał jechać skoro świt na uczelnię? Nie zadaliśmy mu już tego pytania. Najsłodszym i najbardziej zatroskanym głosem, na jaki byłam w stanie zdobyć się, telepiąc się w środku ze strachu, wyraziłam nadzieję, że wszystko się naprawi i będzie dobrze. Podziękowaliśmy mu jeszcze milion razy i wyszedł.

To nie koniec dziwności.

Chodź dworzec nie posiada latarni, pas ziemi przed autobusem oświetlony był jego włączone reflektory. Kacem wyszedł z autokaru i niemalże od razu, wciąż idąc w kierunku ulicy, wyciągnął telefon z kieszeni, przyłożył go do ucha na kilka sekund i wrzucił z powrotem do kieszeni.

Sylwana

AKT I – CZYTAJ TU [klik]