Przygoda w Ghardai: paranoja czy zagrożenie? Dramat w III aktach

Kategorie Algieria
Ghardaia

 

Bardzo mi zależy na tym, żeby ten tekst był jak najbardziej obiektywny, dlatego postaram ograniczyć się do opisu wydarzeń. Wciąż nie wiemy, czy przygoda w Ghardai była tylko zbiegiem dziwnych wydarzeń, czy… No właśnie, czym była lub mogła być? Niosła za sobą realne zagrożenie? Czy byliśmy na oku algierskich służb bezpieczeństwa? Jeśli tak, to po kiego? Nie wiemy.

Jakoś nie mogę zmusić się do chronologii w moich wpisach o Algierii. Nie chciałam co prawda, rzucić granatkiem w postaci poniższego tekstu na samym początku algierskiej relacji, jednakże jest to temat, który niezmiennie nie daje mi spokoju.

Wpis jest poświęcony wydarzeniom skupionym w okół jednej osoby – naszego hosta*, Kacema. Wyjątkowości samej Ghardai poświęcę inne miejsca na tym blogu.

Bardzo proszę o kulturę języka w komentarzach, jeśli już przyjdzie Wam je pisać oraz, przede wszystkim, zachowanie zdrowego rozsądku i niezniechęcanie się naszą przygodą do zwiedzenia Algierii czy samej Ghardai. Umowa stoi? No to jazda… Do Ghardai!

PROLOG
Grupa na Couch Surfingu

Jak już wspominałam w TYM wpisie, przed wyjazdem do Algierii mieliśmy spory problem, by wyszukać o niej wiarygodnych informacji. Gdy literatury brak, najlepiej spytać mieszkańców lub podróżników. Opublikowałam post na grupie „Algieria” na Couch Surfingu z prośbą o porady i o wyjaśnienie kwestii bezpieczeństwa.

Oprócz licznych odpowiedzi na forum dostałam też jedną prywatną wiadomość od Kacema, reklamującą jego rodzinną miejscowość – Ghardaię, oraz będącą jednocześnie zaproszeniem do przenocowania. Notka wyjaśnienia dla tych z Was które/rzy nie korzystają z Couch Surfingu: to jest powszechna praktyka, nie wzbudza żadnych podejrzeń. A jak dołączyć do tego dużą ilość znajomych i same pozytywne komentarze, reakcją z mojej i Mateusza strony było HURRA, NASZ PIERWSZY PRZYJACIEL! Postanowiliśmy jednomyślnie i bez zastrzeżeń, że Ghardaię wpiszemy do itinerariusza, a Kacema na listę naszych hostów.

AKT I
Przygoda w Ghardai – przyjazd

Kacem jest studentem ostatniego roku fizyki. Jego miasteczko uniwersyteckie mieści się jakieś 200 km od rodzinnej Ghardai, więc prosił nas o zaplanowanie przyjazdu do niego na weekend. Nie udało nam się tego tak wkomponować, więc umówiliśmy się na czwartek. Kacem specjalnie dla nas skrócił tydzień szkoły.

SCENA 1: Odbiór

Do Ghardai ruszyliśmy popołudniowym autobusem z Oranu. Według informacji z okienka mieliśmy być na miejscu o 7.00. Przyjechaliśmy… o 4.00! To nie post o braku rozkładów jazdy/nieterminowych odjazdach i przyjazdach w Algierii (o tym przeczytasz TU), ale powiedzmy, że jest to coś, czego po niecałym tygodniu mogliśmy się już spodziewać.

Wygramoliwszy się w półśnie z autobusu, z bagażami na plecach i jednym śpiącym okiem, usiedliśmy w najbliższej kawiarni. Plan po tak nieoczekiwanie wczesnym przyjeździe był następujący: spróbujemy połączyć się z Kacemem i jeśli w ciągu 15 minut nie odezwie się, poszukamy pierwszego-lepszego hotelu, a z nim będziemy spędzać dnie. Nie odpowiedział na pierwszy telefon, więc napisałam mu SMS. Piliśmy herbatę. Daliśmy mu czas do opróżnienia naszych szklaneczek. Nie mogliśmy przecież oczekiwać, że obcy nam chłopak będzie zrywał się z łóżka na każde nasze skinienie. Z dużym zaskoczeniem odebrałam od niego telefon chwilę po wysłaniu SMSa: „Poczekajcie na mnie, zaraz was odbiorę, to nie jest żaden problem!” Pomyślałam sobie wtedy: ale wspaniały, kochany chłopak!

Kacem przyjechał – czekaliśmy na niego może 15-20 minut. Był uśmiechnięty, miły i wypoczęty jak na kogoś, kogo budzi się telefonem w środku nocy. Oczekiwałam raczej zmęczenia, zniecierpliwienia. A tu: spokój, uśmiech serdeczność. „Ci ludzie są z innej planety” – pomyślałam.

Ghardaia

urzekała nawet w nocy – rozgwieżdżonym niebem, zabudową w pomarańczowo-brunatnym kolorze, wysokimi palmami. Zakochałam się od razu.  Byłam zbyt zmęczona na jakąś sensowniejszą rozmowę niż zwykłe powitalne bla-bla-bla. Kacem mówił dużo, ale słuchałam go jednym uchem (nie z braku aktu a ze zmęczenia i choroby), na tylnym siedzeniu Mateuszowi było niedobrze po przesłodzonej herbacie. Środek nocy nie jest dla mnie najlepszym czasem na pogawędki. Pamiętam, że zapytał, jaki mamy plan na zwiedzanie. Powiedziałam coś w stylu: Sahara, historyczna zabudowa, z resztą czasu chcemy się lenić, ewentualnie jesteśmy otwarci na sugestie. Tak, zapamiętaj to. Powiedziałam, że jesteśmy otwarci na sugestie.

Szybko dotarliśmy do domu, do upragnionych materaców. Z niewiadomych dla nas przyczyn Kacem upierał się, że przyjdzie po nas ze śniadaniem o 7.00. Tak, o 7.00! Zbrodnia ma wiele wymiarów… Zostawił nas samych w pokoju, a my padliśmy jak dwa psy Pluto.

Scena 2: Poranek

Na nasze szczęście, Kacem zaczął przygotowywać śniadanie dopiero około 10.00. Powiedzieć, że się wyspaliśmy byłoby przesadą, ale dłuższe od planowanego spanie i brak słodkiego śniadania nastroiły nas pozytywnie. Kacem, zanosząc talerze uprzedził nas, że mamy gościa z którym zjemy śniadanie. Wyszliśmy na ogród, gdzie poznaliśmy pana Yahiyę. Posiedział z nami chwilę, ale rozmowa tłumaczona przez Kacema nie kleiła się zbytnio (my – ani be, ani me po francusku, Yahiya – po angielsku), więc gość sobie poszedł.

Wnętrze domu w Ghardai, fot. S. Dimtchev

Przy zbieraniu się na pierwsze zwiedzanie, Kacem zaczął opowiadać o domu, w którym spaliśmy i nagle okazało się… Że nie jest to jego dom. Miejsce należy do pana Yahiyi, który jeszcze 15 minut temu był w nim gościem. Yahiya użycza mu domku, kiedy Kacem chce mieć podróżnych z CSa. To gdzie my w końcu spaliśmy?

Scena 3: Paszporty

Po pierwszym szoku wywołanym wydarzeniami ze sceny 1, przyszło kolejne zaskoczenie. Kacem oświadczył nam, że musi wziąć nasze paszporty, żeby nas zarejestrować. Przed wyjazdem z Polski sprawdzałam to specjalnie w kilku miejscach i wszystkie mówiły to samo – w Algierii nie ma obowiązku meldunkowego. Powiedziałam mu o tym, że nigdzie się nie rejestrowaliśmy od przyjazdu.

– Jak to: NIGDZIE? A wasi poprzedni hostowie? A hotel? Tu jest takie prawo, trzeba się rejestrować! A u kogo spaliście, gdzie byliście? Jak się nazywają Couch Surferzy z Oranu, u których byliście?

Mimo przyklejonego do jego twarzy uśmiechu i pozornie spokojnego tonu, dało się wyczuć oczywiste zdenerwowanie Kacema. Odpowiedziałam jakoś wymijająco. Nie będę się nikomu z niczego tłumaczyć ani sprowadzać kłopotów na znajomych. Wkurzył mnie sam fakt, że mam komuś dać mój paszport. Z drugiej strony – przecież go nie zje. Kredytu na moje dane w Algierii nie weźmie. Nie robię nic nielegalnego, nie mam nic do ukrycia. Daliśmy mu paszporty.

Kiedy Kacem załatwiał meldunek, my czekaliśmy w samochodzie z jego kolegą Abdou, z którym od tej chwili, mimo sporych braków komunikacyjnych, byliśmy niemalże nierozłączni.

Scena 4: Nie rób zdjęć ludziom!

Ghardaia_dziewczynka
Dziewczynka wyszłą przed dom dokładnie w sekundzie, w której zrobiłam zdjęcie. Fot. S. Dimtchev

Bardzo szybko odczuliśmy kacemową potrzebę kontroli nad wszystkim. Nie dojechaliśmy jeszcze do pierwszego ksaru (w dużym uproszczeniu: starego miasta), kiedy filmując z tylnego siedzenia jego auta otrzymałam dokładne wytyczne: ludzie tu wysoce cenią sobie prywatność i nie wolno ich filmować/robić im zdjęć. No spoko, to chyba normalne, że trzeba pytać o takie rzeczy. Rozumiem, jak ktoś to powie RAZ. Ale Kacem za każdym razem, kiedy któreś z nas wyciągało kamerę lub aparat upominał: nie rób zdjęć ludziom! Nie rób zdjęć ludziom! Nieróbzdjęćludziomnieróbzdjęćudziom….

Jego „matkowanie”

niestety nie ograniczało się do kwestii zdjęć, choć z uwielbieniem wskazywał dany budynek/widok i powtarzał (zarówno do mnie, jaki i do Mateusza: „Zrób zdjęcie! No zrób zdjęcie! Nie chcesz zrobić zdjęcia? No zrób zdjęcie!” Powtarzał tak do momentu, w którym nie sfotografowałam obiektu lub udawałam, że nie słyszę i szłam dalej. Kiedy mówiliśmy „Nie”, „Nie chcę”, „Dziękuję”, „Źle wygląda w kadrze” – kompletnie nas ignorował. Wskazywał palcem: tu usiądź, tu przejdź przez ulicę. Poza tym, każde odwiedzone przez nas miejsce zostało udokumentowane zdjęciami: ja z Mateuszem, ja sama, ja z Kacemem i Abdou, ja z Abdou, ja z Kacemem, Mateusz z jednym i z drugim, razem i osobno… Niekończące pozowanie do takich samych, turystycznych fotek, których zazwyczaj nigdy nie robię, bo nie lubię. Tu nie miałam możliwości wymiksowania się z obowiązku. Co innego, gdyby to było jedno miejsce = jedno selfie. Nie. Pozowanie często trwało po 20 minut, pół godziny, kilkoma aparatami.

Kiedy skończyliśmy zwiedzać pierwszy ksar, nadchodziła pora sjesty. Znajdowaliśmy się właśnie na targu, spiekota niesamowita. Kacem powtórzył nam kilkanaście razy, że TU MOŻEMY KUPIĆ PAMIĄTKI. Powtarzał nam to nawet w momencie opuszczania targu, jakby zupełnie nie rozumiał, że nie jesteśmy typami osób przywożących z podróży po 20 kg glinianych naczyń i po 100 wiklinowych koszyków.

Targ Ghardaia
Targ z pamiątkami w pierwszym ksarze, Ghardaia. Fot. S. Dimtchev

Każdy element zwiedzania był przez niego uprzednio zaplanowany, ale my o tych planach nic nie wiedzieliśmy. I tu płynnie przechodzimy do sceny 5. aktu I, czyli…

Scena 5: Fakty i akty dokonane

Z powodu naszych najcudowniejszych na świecie, ale nieco nadopiekuńczych hostów w Oranie – Mohammada i Salima z rodziną, oraz bardzo intensywnego czasu w Algierze z Yacinem i jego rodziną, mieliśmy z Mateuszem niezwykle dużą potrzebę wyluzowania, pobycia sam na sam, powłóczenia się w naszym stylu – bez planu, bez towarzystwa, przed siebie do nieprzewidzianych, nieodkrytych miejsc. Z Kacemem umawialiśmy się jeszcze z Polski, nie chcieliśmy odwoływać spotkania z nim. Przedstawiliśmy mu jednak w mejlu naszą sytuację – potrzebę odpoczynku od intensywności, chęć leniuchowania i potrzebę odrobiny prywatności.

Krótka lekcja ignorowania

Poza jego w kółko powtarzanym „Of course, of course” nic nie było dla nas ani wiadome, ani oczywiste. Mówiliśmy mu bardzo wprost o naszych potrzebach, o tym, że możemy iść do hotelu albo, kiedy zabawa coraz bardziej przestawała nam się podobać, że myślimy o wcześniejszym wyjeździe. On wtedy udawał, że nie słyszy, nie rozumie, o co nam chodzi, powtarzał swoje hasło: „Of course, of course” z tym martwym, przyklejonym do twarzy uśmiechem.

Tak samo, jak wskazywanie miejsca do siedzenia czy ścieżki spaceru, Kacem zaplanował każdą atrakcję, nawet taką, której nie chcieliśmy. Ponieważ podróżowaliśmy bez szczegółowego planu i nie zakładaliśmy, czy w Ghardai zostaniemy 2 dni czy 5, musieliśmy wydać mu się wyjątkowo elastyczni. A w jego mniemaniu najwyraźniej „elastyczni” znaczyło „zaplanuję za nich”. Nie wiem, czy był to jego tok rozumowania. Staram się go zrozumieć…

Kacem dosłownie wsadzał nas do swojego auta, jechaliśmy po Abdou lub spotykaliśmy go w konkretnym miejscu i jechaliśmy GDZIEŚ – właściwie nigdy nie wiedzieliśmy, gdzie. Kacem albo ignorował nasze pytania, albo mówił o celu podróży kiedy już do niego dotarliśmy. Byliśmy wiecznie prowadzeni po sznurku, od punktu A do punktu B.

Szkoła językowa

Na dzień przed przyjazdem do Ghardai Kacem wysłał mi wiadomość. Pytał w niej, czy nie chcielibyśmy spotkać się z lokalną młodzieżą w ramach działalności klubu dyskusyjnego i porozmawiać o naszych podróżach. Lubię takie inicjatywy, ale od przyjazdu do Algierii non stop gadaliśmy z ludźmi (patrz: akapit pierwszy tego podrozdziału). Napisałam: „Pomysł świetny, ale jeszcze o tym pogadamy.”

I pogadaliśmy. Z młodzieżą w klubie dyskusyjnym szkoły językowej (należącej nota bene do pana Yahii). Pierwszego popołudnia Kacem po prostu powiedział: „Zbieramy się.” Na pytanie: „Gdzie?” znów odpowiadał dość wymijająco, potem przypomniał o co chodzi. Byłam w szoku z jednej strony, z drugiej – odpoczęłam trochę na ogrodzie pod palmą. Mimo, iż granice mojej zgody zostały przekroczone, ignorowałam to nieprzyjemne uczucie. Różnice kulturowe – raz. Jakaś bariera językowa – dwa. Trzy – chęć poznania nastolatków. CztDwoma pierwszymi argumentami zarówno ja jak i Mateusz tłumaczyliśmy wiele późniejszych wydarzeń. No i oczywiście nie chcieliśmy być niegrzeczni dla kogoś, kto specjalnie dla nas zerwał się dzień wcześniej z Uniwerku.

Jedzenie

Spotkanie z klubem językowym było wspaniale energetyzujące, nawet za krótkie. Ghardaianki i ghardaianie wydali się znacznie ciekawsi niż nasz host, który rozmawiał z nami jak automat zaprogramowany do mówienia regułek i wydawania poleceń co, gdzie i jak robić. W drodze powrotnej, która trwała prawie godzinę, ponieważ Kacem musiał „wpaść po coś do domu”, byłam już bardzo głodna. Obiad zjedliśmy koło 13.00, było przed 20.00. Zatrzymaliśmy się w sklepie, żeby kupić coś na kolację.

Wybieraliśmy z Mateuszem warzywa i zastanawialiśmy, co będziemy gotować, a Kacem nagle:

– Ale po co gotować? Przecież my mamy dzisiaj zaplanowaną kolację, już na nas czekają!

Myślałam, że jedziemy na kolację do kogoś. A tu się okazało, że jesteśmy znów w naszym (pana Yahii) lokum, po którym kręcą się prawie wszyscy chłopcy z wcześniejszego spotkania. Kacem cały czas mówił, że oni przygotowują jedzenie i zaraz będzie. Ponad godzinę później nadal nie było widać jedzenia na horyzoncie. Przecież głupio jest tak popędzać kogoś, kto dla Ciebie gotuje, nie?  Siedzieliśmy w swoim pokoju sami, głosy w kuchni dawno już zamilkły. Kacem przyszedł i zapytał, co my tu jeszcze robimy, przecież ONI na nas czekają! Wizja jedzenia dodała mi skrzydeł, poszliśmy na piętro, a tam….

Rzutnik,

ekran i NIESPODZIANKA! Żadnego jedzenia. Pan Yahiya miał nam pokazywać zdjęcia i filmiki z różnych harcerskich wydarzeń. Jak wydedukowaliśmy, oprócz posiadania letniskowego domu i szkoły językowej, Yahiya był kimś w rodzaju harcmistrza, a całe towarzystw było z harcerstwem związane.

Kiedy to zobaczyłam to… Po prostu głośno się wkurwiłam. Powiedziałam, że miała być kolacja, że od południa nic nie jadłam i idę zrobić sobie żarcie. Kiedy kończyłam już smażyć moje smutne, bezsmakowe jajka w pomidorach, Kacem stwierdził, że jednak nie będziemy dłużej czekać na „brakujące osoby” i zjemy kolację teraz.

Weekend

Po kolacji, w trakcie projekcji harcerskich wspomnień, rozmawialiśmy z chłopakami. Kleiło się, było bardzo miło. Wciąż jednak był to dzień po nocy spędzonej w autobusie. Kaszel momentami odbierał mi mowę. Chciałam iść spać. Kacem tego nie rozumiał. Okazało się też wtedy, że oni wszyscy będą tu spać (nie w naszym pokoju oczywiście), bo oni tak robią w weekend (był czwartkowy wieczór). Najczęściej spotykają się wieczorem, jedzą kolację, potem gadają i bawią się do porannej modlitwy, po której idą spać albo dalej się bawią. Ot, typowy weekend w Ghardai. Super! Rozumiem! Ale jestem też potwornie przeziębiona, chcę iść na dół. Kacem nie rozumiał tego i przedłużał pożegnanie wielokrotnie, jednocześnie próbując wzbudzić w nas poczucie winy, że przecież to dla nas jest weekend, trzeba się bawić, rozrywka.

Rodzinny lunch u Kacema

Kacem najwyraźniej wziął sobie w końcu do serca nasze prośby o uprzedzaniu nas o jego planach (konsultacja to za dużo powiedziane…) i po śniadaniu w drugi dzień zarysował szkic dnia. Był to piątek czyli święto, a on został zaproszony na ślub. Po tym ślubie zjemy rodzinny obiad przygotowany przez mamę Kacema. Na czas ślubu mieliśmy jednak zostać przewiezieni do prawdziwego domu Kacema i tam na niego poczekać.

W drodze z auta do jego (prawdziwego tym razem) domu, Kacem zaczął gadać z jakimś gościem. Standard, w Algierii ma się wrażenie, że każdy gada z każdym, obcy z obcym, znajmy ze znajomym. Wieczne zaczepianie się na ulicach, między samochodami, samochodami i pieszymi. I zazwyczaj byliśmy przedstawiani każdemu.
Kiedy gość zniknął za rogiem, Kacem powiedział:

– To był mój ojciec. To znaczy ojczym.

I koniec! Nie przedstawił nas, nic więcej nie powiedział.

W jego domu zostaliśmy zaprowadzeni… Do piwnicy. Kacem, podobnie jak większość mieszkańców Pięciomiasta, pochodzi z plemienia Mozabitów. W ich tradycji kobieta nie może być widziana przez mężczyznę spoza rodziny i tym Kacem tłumaczył nasz pobyt w piwnicznym salonie. Dostaliśmy hasło do wi-fi, wodę i informację, że będzie za godzinę-dwie.

Rodzinny obiad polegał na tym, że we trójkę zjedliśmy posiłek przygotowany przez jego mamę. Poznałam ją tylko ja – z wiadomych przyczyn kulturowych. Szkoda tylko, że reklamował tę atrakcję inaczej i było to kolejne jego kłamstewko. A i z naszych stołecznych i orańskich doświadczeń poznanie rodziny nie było jedzeniem obiadu w pokoju za kotarą. Różnice kulturowe, nic nie zrobisz.

Kolejny ksar

Po bardzo miłym popołudniu spędzonym na jedzeniu, piciu herbaty i oglądaniu „Maleficent”, znów mieliśmy gdzieś jechać. Był to kolejny ksar, z kolejnym przewodnikiem. Czy Kacem nas pytał, czy chcemy? Zawiózł nas na miejsce, gdzie był już oczywiście Abdou. I znów: zrób zdjęcie tego, nie rób zdjęcia ludziom, a zanotuj sobie, bo zapomnisz, a zapisz, a idź tędy, a nie wchodź tutaj, a słuchaj przewodnika, a zrób zdjęcie, a nie rób zdjęć ludziom…

Zachód słońca

Kolejnym punktem niekonsultowanego programu było przewiezienie nas na szosę na zboczu góry, z której przepięknie widać zachód słońca nad Doliną M’zab.

Ghardaia_szosa
Zrób zdjęcie! Ghardaia, fot. S. Dimtchev

I tak, uwielbiam wschody i zachody słońca. Punkt widokowy był faktycznie zachwycający. Tylko nie do końca potrafiłam się z tego cieszyć. Nikt mnie nie pytał o zdanie. Zostałam tam zawieziona i tyle. Stój tak, zrób zdjęcie, zrobię wam zdjęcie, a zrobimy zdjęcie razem, a stań z Mateuszem… Nie-do-wy-trzy-ma-nia.

słońce_Ghardaia
Zachód słońca z punktu widokowego wybranego przez Kacema. Fot. S. Dimtchev

Prywatny koncert

W ciągu zwiedzania drugiego ksaru zarówno Abdou jak i Kacem wspominali, że mają znajomych muzyków i jak będziemy chcieli, to wieczorem możemy do nich iść na małe jam session. Pomysł brzmiał oczywiście dobrze, ALE dobrze wiedzieliśmy, że to nie jest opcja do wyboru. Oni to dla nas zaplanowali i koniec. Uczucie potrzasku i osaczenia narastało.

Oboje byliśmy chorzy, ale po kolacji Mateusz poczuł się wyjątkowo źle. Kacemowi tłumaczyliśmy przez prawie 2 godziny, dlaczego Mateusz nie pojedzie. Ja za to nabrałam nowej energii i mimo szarpiącego kaszlu, zdecydowałam się na koncert. Kiedy wychodziliśmy, Mateusz półżywy leżał już w łóżku, a Kacem dalej mu wiercił dziurę w brzuchu:

– Ale to jest tradycyjny dom. I to są moi przyjaciele. Będą grać. Wy lubicie muzykę. Na pewno nie chcesz jechać? Na pewno? No chodź, będziemy tylko godzinę!

Abdou czekał na nas na miejscu. Kiedy dowiedział się, że jestem tylko ja, był wściekły.

Scena 6: Wolno mówić tylko dobrze

Tu muszę cofnąć się do poranka dnia drugiego.

Po śniadaniu pojechaliśmy obejrzeć najnowszą zabudowę Ghardai, „Nowoczesny projekt urbanistyczny”, jak go nazywał Kacem. Chyba już domyślacie się, że zostaliśmy wpakowani w auto, wypakowani, oprowadzeni z czekającym na nas na miejscu Abdou.

Nowa_Ghardaia
„Nowa” Ghardaia, fot. S. Dimtchev

Osiedle zostało zbudowane tak, by pasowało kolorami i bryłą do historycznej zabudowy, co oczywiście robi ogromne wrażenie. Jest wybudowane z lokalnych materiałów, ekologiczne. Projekt został nagrodzony za pomysłowość i wydajność. Ok, super, pięknie. Chodziliśmy po tym „nowym ksarze” całe przedpołudnie i Kacem NON STOP, ale to NON STOP zachwalał pomysłowość, ekologię, wydajność, wytrzymałość tego miejsca. Nie słyszeliśmy ani jednego słowa krytyki na żaden temat. Wszystko było wspaniałe, lokalne, ekologiczne, tradycyjne, dobre, bezpieczne. W większości zapewne tak właśnie jest. Spacerując z nim po czymkolwiek miałam wrażenie, że jest chodzącą tubą propagandową. Kogo? Czego? W jakim interesie? Tego nie wiem i nie rozumiem do dziś.

Kacem i Abdou bardzo chcieli, żebyśmy poznali autora projektu Nowej Ghardai oraz jej głównego architekta. Jego biuro było zamknięte, poszliśmy więc…

Do ZOO

Wychodząc z ogrodu natknęliśmy się… Na głównego architekta. Oczywiście zostaliśmy mu przedstawieni (aż dziwne, że nie mamy pamiątkowego zdjęcia), następnie wydarzyło się coś, co jest bardziej moją interpretacją niż faktem, ponieważ nie rozumiem języka, w którym rozmawiali.

Po wymianie ukłonów, Kacem i Abdou rozpoczęli pogawędkę z Głównym Architektem. My jak zwykle staliśmy obok zakłopotani tym wszystkim, co się wokół nas od dwóch dni działo.  Obserwowałam uważnie scenkę. Kiedy Kacem przedstawiał się swoim pełnym imieniem i nazwiskiem, Główny Architekt powtórzył dwa razy pełne imię naszego hosta z taką miną, jakby mówił:”Kacem? Ten Kacem?„, na co nasz host odpowiedział coś z zakłopotanym uśmiechem. Pożegnali się w ukłonach i serdecznościach.

Scena 8: Kultura prywatności

Jeśli miałabym zrobić jakiś diagram z wypowiedzi Kacema, to wyglądałby on następująco:

50% swojego czasu antenowego poświęcał na wydawanie nam poleceń i upominanie nas (moje ulubione: „Nie jedz ostrego przed podróżą!”), a po 25% przypadało kolejno na:
a) wychwalanie Ghardai
b) podkreślenie, jak ważna dla Mozabitów jest prywatność.

Bycie Mozabitą nie przeszkadzało mu jednak wejść do naszego pokoju, gdy się ubierałam i stałam w samym staniku i spodniach. Wszedł, w ogóle nie zwracając uwagi ani na mnie, ani na to, że krzyknęła od razu:

– Czy mogę najpierw ubrać się?

Wyrecytował jak robot to, co miał powiedzieć i wyszedł. Najprawdziwsze poszanowanie kultury prywatności.

Scena 9: Tajemnica Pustyni

Kolejne manipulacje

Powodem, dla którego zdecydowaliśmy się zostać trzy dni, była obiecana wycieczka na Saharę, właśnie w sobotę.

Po pierwszym dniu już było nam tak nieswojo, że drugiego dnia (piątek) po śniadaniu powiedzieliśmy, że już dzisiaj wieczorem chcemy wyjeżdżać i czy mógłby nam sprawdzić autobus. Reakcja Kacema?

– Jak to, przecież w sobotę może pojedziemy na pustynię! Możecie też zostać dłużej, ale ja w niedzielę rano wracam do szkoły, więc będę musiał znaleźć kogoś, kto się wami zaopiekuje.

I koniec tematu. Nie potrafiliśmy wymusić na nim sprawdzenie autobusów na piątek wieczór. Ba, cały piątek wierciliśmy mu dziurę w brzuchu, żeby dowiedział się o sobotnie nocne autobusy do Bidżai! Wykręcał się, że ma kolegę, który ma telefon bezpośrednio do kierowcy, ale ten kolega nie odbiera, więc później, później, PÓŹNIEJ. Ten kolega chyba nie istniał. Po atrakcjach zachodzącego słońca, pojechaliśmy na dworzec i dopiero tam trzymaliśmy informację, że nocny autobus do Bidżai w sobotę nie kursuje. Kacem chciał nas tym zmusić do zostania do niedzieli w Ghardai, ale ja na tym etapie czułam się tak osaczona, że zdecydowaliśmy się na zmianę planów i kupiliśmy bilety na autobus do Konstantyny.

Cały czas pocieszałam się, że zostaję i dam radę wytrzymać dla Sahary.

Sobota

Nadeszła upragniona sobota. Wstaliśmy przed świtem. Wycieczka była zaplanowana na około godzinę samego pobytu na pustyni. Kacem powiedział, że do oazy dzieli nas ok. 40 km. Było za wcześnie na śniadanie, ale zostaliśmy poinstruowani przez hosta, żeby zjeść jabłka.

Kiedy zauważyłam, że krążymy po Ghardai zamiast wjechać na wylotówkę zapytałam, dlaczego jedziemy w przeciwnym kierunku. Niespodzianka! Jedziemy po Abdou. I po… Składniki na śniadanie. Jakie śniadanie? Mieliśmy tylko jechać i wracać?

Wszystko, czego chciałam od Sahary, to zobaczyć ją, przejść się po wydmach i wrócić, zanim spali mnie słońce. I tak, mówiłam to ciągle: nie jestem turystką, nie interesują mnie typowe turystyczne atrakcje, nie chcę jeździć na wielbłądzie. Jak myślicie, czy Kacem w ogóle brał pod uwagę, czego chcę ja lub Mateusz?

Wmanewrowana w kolejne atrakcje traciłam całą wcześniejszą radość. A to był dopiero początek sobotnich manipulacji.

Zapewnianie atrakcji na siłę

Oaza Sebseb była nie 40, a 70 km od miasta. Rzęchem Kacema dojechaliśmy tam w półtorej godziny. Z domu wyjechaliśmy około 6.00, ale szukanie Abdou, robienie zakupów na śniadanie ( w trakcie których siedzieliśmy z Mateuszem w aucie i nie wiedzieliśmy, co się dzieje), a następnie pokonanie odległości zajęło tyle czasu, że na Saharę dotarliśmy dopiero około 8.30-9.00. Tak, już wtedy jest tam gorąco. Do 10.00 mieliśmy być z powrotem w Ghardai.

Przygotowanie śniadania, zrobienie mu pięciu tysięcy zdjęć, zjedzenie zajęło kolejne 1,5 godziny. Po posiłku nie mogliśmy tak po prostu przejść się po wydmach, nie! Kacem i Abdou po prostu zmusili nas do „bawienia się dobrze” – wypożyczyli dla nas… Deski snowboardowe, bo przecież o niczym innym nie mówiliśmy, jak o zjeżdżaniu na desce z wydm! Stąd moje idiotyczne zdjęcie na facebooku. Nie, nie wystarczyło zjechać raz. A to zróbcie zawody, a to zapozuj tak, a to na desce, bez deski… Znasz to już, nie będę się powtarzać.

Po „deskach”

poszliśmy sami z Mateuszem na spacer. Kacem stał na szczycie wydmy i nas ani na moment nie spuszczał z oczu. Kiedy do nich wróciliśmy, wpadł na genialny pomysł:

– Zakopać was w piasku?

Był wielce zdziwiony, że NIE.

– Wszyscy, których zabieram na Saharę proszą, żeby ich zakopać.

Byłam już tak zła, że chyba nawet powiedziałam do niego po polsku: „No to sam się zakop”. Czy Tobie nie puściłyby nerwy?

Quady

Kiedy już miałam nadzieję, że to koniec… NIE. Quady. Teraz przekonywali nas, że oni wynajęli quady i musimy spróbować, bo to jest genialna zabawa. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek w swoim życiu powiedziałam tyle razy NIE. I to wszystko na nic, bo Kacem nie słyszał. W końcu przypomniało mi się, że nasze ubezpieczenie nie pokrywa leczenia urazów doznanych w wyniku uprawiania sportów ekstremalnych, a jeżdżenie quadami w południowym słońcu przez wydmy Sahary bez kasku i uprzedniego przygotowania bez wątpienia do takowych się zalicza.

Czy sądzisz, że ten argument trafił do naszych „Opiekunów?” Powtarzałam ja, powtarzał Mateusz. Powtarzaliśmy razem, na zmianę, jednocześnie, do przodu i wspak. Oczywiście nie wsiedliśmy na żadne quady, ale jeszcze stojąc z boku i robiąc im zdjęcia słyszeliśmy:

– Nie chcecie spróbować? To jest fajna zabawa! Takie tu mamy rozrywki, musice spróbować! Ale na pewno nie chcecie? A spróbujcie!

Sahara_quady
Sahara, Sebseb. Fot. S. Dimtchev

Po quadach zostaliśmy nakłonieni do spędzenia jakiejś godziny w postawionym specjalnie do zdjęć i pozowania, stylizowanym na tuareski, namiocie. Wiem, że się powtarzam… Kolejna sesja zdjęciowa, kolejne namawianie na pozy i konfiguracje, kolejne pytania zadane Kacemowi, które miały inicjować rozmowę, a pozostały bez odpowiedzi/ zbyta „of course, of course.”

Tuareski_namiot
Moja mina i wymuszony uśmiech Mateusza mówią wszystko. Sebseb, fot. Kacem

Podsumowując: plan – wycieczka miał trwać 3 godziny. Godzina drogi, godzina spaceru, godzina na powrót. Realizacja – wyjazd o 6.00, powrót po 15.00. Bez konsultacji, bez zgody, za to z wmawianiem, wciskaniem, przekonywaniem.

Paszporty 2

Byliśmy już spakowani i gotowi do opuszczenia domu pana Yahii, kiedy Kacem powiedział, że musi znów wziąć nasze paszporty. Ponoć brakowało mu jakiś danych. Przeszedł mnie dreszcz. Daliśmy mu je. Myślałam, że znów będziemy jechać na posterunek (?), gdzie według niego nas rejestrował. A on tylko otworzył mój paszport popatrzył na zdjęcie i z tym swoim nerwowym śmiechem, z przyklejonym uśmiechem i martwym spojrzeniem:

– He-he, he-he. Ciekawe, he-he. Na tym zdjęciu w ogóle nie wyglądasz jak ty, he-he, he-he.

I tym samym dopełnił formalności, paszporty po chwili wróciły do naszych rąk.

Dokumenty to była jego kolejna obsesja obok (nie) robienia zdjęć ludziom. 1000 razy dziennie pytał się, czy mamy je przy sobie, bo to bardzo ważne, bo tu policja na może wylegitymować. Nie pomagało, kiedy mówiliśmy, że ZAWSZE mamy je przy sobie. Kontrola musiała być.

Scena 10: Telefony, telefony

Od momentu odebrania nas w czwartkowy ranek, do odstawienia nas na dworzec w sobotni wieczór, telefon Kacema (i Abdou, kiedy był z nami), wciąż dzwoniły. Oni oddzwaniali albo odbierali, z każdego miejsca pisali coś na nich. I ja nie mówię o 3-4 połączeniach dziennie. To były, i wcale nie przesadzam, 3-4 rozmowy na godzinę. Telefon bł zawsze pod ręką czy to  w samochodzie, czy w porze posiłku, czy na Saharze.

Nie znamy ani francuskiego, ani algierskiego arabskiego, ani dialektu Mozabitów, a tymi trzeba językami posługiwali się i Abdou i Kacem. Musielibyśmy być jednak głusi, by nie zrozumieć słów takich jak „polska”, „turyści”, „paszport”, „policja” a one często padały w telefonicznej komunikacji.

Temat telefonu powróci w Akcie II.

Scena 11: Oznaki zdenerwowania

Przenieśmy się raz jeszcze do dnia pierwszego, do momentu, w którym wybieraliśmy się na spotkanie z młodzieżą.

Rzuciły mi się w oczy liczne patrole żandarmerii wojskowej na ulicach Ghardai. W Oranie i Algierze tego nie widziałam. Naturalnie, zapytałam o to Kacema. On tylko nerwowo się zaśmiał i zapytał, czy nie czytałam tego, co mi wysłał i czy, he-he, nie słyszeliśmy o incydencie, he-he.

Zadałam mu pytanie o ten „incydent” kilkanaście razy i kompletnie, ale to kompletne mnie zignorował. Po spotkaniu zapytałam go raz jeszcze, o co chodzi. Zbył mnie twierdzeniem, że teraz już jest bezpiecznie, że teraz jest wszędzie policja.

Za każdym razem, gdy zbliżaliśmy się do policyjnych punktów kontrolnych Kacem milkł, zaciskał ręce na kierownicy i wydawał się przerażony. Gdy żandarm puszczał nas dalej, Kacem zaśmiewał się, nerwowo i powtarzał „To dla waszego bezpieczeństwa, he-he, he-he.”

Dodatkowo widać było zdenerwowanie za każdym razem, gdy zadawaliśmy mu pytania wykraczające poza schemat. Uśmiechał się wtedy, udawał że nie słyszy, zmieniał temat.

Jak już wyżej wspominałam, łapaliśmy go na kłamstwach. Najbardziej charakterystyczne dotyczyło jego narzeczonej. Kiedy jedliśmy obiad w jego prawdziwym domu, pochwalił się, że istnieje, że w listopadzie 2018 roku biorą ślub. Powiedział, że czasem wysyła mu zdjęcia. Tego samego dnia wieczorem temat ślubu powrócił. Zapytałam, czy ma jakieś zdjęcia Salimy. Zaprzeczył.

Kilkukrotnie prosił nas o przedstawienie, jak się poznaliśmy i za każdym razem opowiadaliśmy tę samą, długą historię.

Dopiero kiedy wracaliśmy z pustyni przyznał, że zabiera swoich gości na wydmy tylko wtedy, jeśli zostają dłużej niż 2 dni.

K u r t y n a – koniec Aktu I

AKT II [klik]

AKT III [klik]

 Sylwana

_______________________________________________

* Host – osoba goszcząca podróżnych