Od kilku miesięcy, kiedy mam ochotę coś zjeść na szybko poza domem, kupuję krakersy. Nie, żeby mi jakoś wyjątkowo smakowały, po prostu nie są słodkie, nie trzeba ich gotować, są dostępne i zapychają. Kiedy sobie czasem myślę: „ale bym coś zjadła”, to od razy widzę krakersy. Problem w tym, że jak już zjem z jakiejś firmy, to następnym razem nie smakują, bo są strasznie przesolone lub przeprawione. Nigdy nie kupuje dwa razy takich samych.
Zastanawiałam się ostatnio, skąd one się wzięły w moim menu – przecież wcześniej nie lubiłam, nie jadłam. Ze słonych przekąsek lubiłam zawsze chipsy (kilka konkretnych smaków), ale krakersów – nigdy.
Stwierdziłam, że zrobię sobie je sama, skoro żadne sklepowe mi nie smakują.
Znalazłam pierwszy-lepszy przepis. Niby nic trudnego, a ja i tak zapomniałam dodać oleju. Przygotowany w kubku został na blacie, a ja zorientowałam się o tym niedopatrzeniu następnego dnia, myląc go z resztką herbaty i wylewając do zlewu.
Kiedy wycinałam te moje – kieliszkiem, choć w przepisie były prostokątne, po pierwsze serii popatrzyłam na ich płaski, okrągły kształt i nagle mnie olśniło.
Kiedy 30. maja widziałyśmy się z Natt po raz ostatni, K. wychodził po zakupy spożywcze do Kauflandu i pytał ją, jakie smakołyki chce do szpitala. Natt chciała żelki, Kinder Cardsy i właśnie talarki. Musieli mi wytłumaczyć – nie wiedziałam, czym te całe talarki są. Kojarzyły mi się tylko z okrągłymi plastrami ugotowanych, smażonych ziemniaków.
„Talarki” to krakersy
Kinder Cardsów nie było. Ale talarki były. Prawdopodobnie i tak nawet ich nie tknęła.
Ochota na krakersy wszelkich kształtów opuściła mnie, jak tylko sobie uświadomiłam, że za ich pomocą chciałam nawiązać jakiś „kontakt”, zapewnić sobie przeniesienie się w czasie.
Podświadomość to jest jednak totalnie popieprzona sprawa.
Tak, jak żałoba.
_________________________________________________________________________
Jeśli nie wiesz, o co chodzi, zacznij proszę od tego wpisu.