Trudna miłość

Kategorie Iran
Sa'd Abad, Teheran, Iran. Fot. S. Dimtchev

Teheran to nie tylko kilometrowe korki, tony spalin, zanieczyszczenie, masa ludzi, problemy z oddychaniem, banki udające muzea, dzielnice z oponami, ulice ze światłami, podziemia z bazarami. Ma do zaoferowania znacznie więcej, choć po takim powitaniu najchętniej ukryłabyś/ukryłbyś się z dala od tego całego zgiełku. Brzmi łatwo, ale wtedy ominęłoby cię wszystko, co w tej stolicy piękne i godne zobaczenia, nie tylko w celu przeżycia szoku. Dzisiaj napiszę o wyjątkowej relacji, jaką nawiązałam z tym miastem. Wyobraź sobie, że otwieram słoik ze spiżarni niedawnych wspomnień opatrzony etykietką „Trudna miłość, listopad 2016” i daj się namówić przynajmniej na obejrzenie pod światło jego zawartości. W Teheranie da się zakochać, Teheran można pokochać, do Teheranu można chcieć wrócić (chociaż ja początkowo nie chciałam). Trzeba go tylko odrobinę poznać i zrozumieć.

 

„Nie mogę pozbyć się uczucia stresu z głowy i ciała”

…zanotowałam jako jedno z pierwszych zdań w prawdziwym zwykłym zeszycie. Było to w momencie tego pierwszego spokojnego oddechu, jaki udało mi się wydrzeć Parkowi Miejskiemu (Park-e Shahr z poprzedniego wpisu), pijąc moją pierwszą irańską herbatę w parkowej restauracji. To uczucie napięcia towarzyszyło mi jeszcze przez kilka godzin. Wtedy go nie rozumiałam, ale z perspektywy dwóch miesięcy wiem, że było to spowodowane presją, jaką sama na siebie nakładałam, że MUSI BYĆ SUPER. Nie, nie musi, nie musiało. Jak się w czymś jest, to najważniejsze obserwować to i czuć. A to, czy ocenisz to później jako fajne czy niefajne, ma zupełnie drugorzędne znaczenie. Doświadczenie to doświadczenie, niezależnie od jakości powietrza, którym właśnie oddychasz.

Zabawne, że w tej restauracji czułam się przez moment jak w raju, chociaż miejsce nie należało do wyjątkowo klimatycznych. Zwykłe zavedenie z miłą obsługą. Była herbata w dużym dzbanku, leciała cicha perska muzyka, był PAPIER TOALETOWY w łazience, pierwszy i ostatni raz widziany w irańskim publicznym WC. Do herbaty został podany nabatTen wynalazek zachwycił mnie od pierwszego zjedzenia, co również można zaliczyć do powodów pokochania Teheranu. To w tym mieście ja i nabat odnaleźliśmy się i połączyliśmy na zawsze…

Park-e Shahr, fot. S. Dimtchev

Nabat to szafranowy cukier o bardzo grubych kryształach, oblepiający patyczek jak lizak (zdjęcie zobaczysz TU). Wrzuca się go do szklanki z herbatą i miesza, aż napój uzyska satysfakcjonujący stopień słodkości. Początkowo wrzucałam go tylko na chwilę, żeby lekko zmiękł, a potem zżerałam ten cukier prosto z patyka. Nie, nie robi się tak i wiedziałam o tym. Zebrałam za to kilka zaskoczonych spojrzeń, ponieważ normalni ludzie:

a) nie jedzą samego cukru;

b) jeśli nie lubią bardzo słodkiej herbaty, odkładają mniej lub bardziej rozpuszczony nabat z powrotem na spodeczek.

Uwierz mi, przed zjedzeniem tej pyszności nie można się powstrzymać. Mam w szafie karton z nabatami i prawdziwą irańską herbatę. Zapraszam.

Trochę czasu zajęło mi polubienie picia takiej, w normalnych warunkach nie słodzę. Przez pierwsze dni nabat jadłam. Następnie uzależniłam się od przesłodzonej herbaty, ponieważ nabat rozpuszczałam do końca w jednej małej czarce. Na tym patyczku jest z pięć łyżeczek cukru.

 

Pod uniwersytetem… Czyli gdzie?

Jeśli we Wrocławiu, Poznaniu lub Sofii umawiając się z kimś słyszałam: „Spotkajmy się pod uniwersytetem” to nic nie musiałam uściślać. Odpowiedzią było „Ok.”. Jak uniwersytet, to uniwersytet, jak szczególny wydział to wydział. Jak Ekonomiczny to przecież nie Polibuda, jak Akademia Sztuk Pięknych to nie Maius.

Kiedy Farzaneh (Feri), nasza irańska przyjaciółka, napisała nam „Spotkajmy się o 17.30 pod uniwersytetem, bo wtedy kończę pracę”, też odpowiedzieliśmy jej „Ok”. Na mapie widzieliśmy, że wszystko jest blisko, a jak zapytamy o uniwersytet, to każdy nas poprowadzi. Och, w jakimże to błędzie żyliśmy! Poprawna odpowiedź na taką propozycję miejsca spotkania brzmi: „Dobrze, ale pod którym?”

Z hostelu wyszliśmy o 16.00, dając sobie półtorej godziny na zjedzenie czegoś i dotarcie na miejsce. Mnóstwo czasu, tym razem jesteśmy pewni, gdzie iść! Z pierwszym poszło nam szybko i smacznie, z drugim… Teherańsko.

Byliśmy pewni, nie wiem skąd, że idziemy pod Uniwersytet Amir Kabir. Najwyraźniej wymyśliliśmy to sobie, Feri o nim nie pisała. Mieliśmy iść na ulicę Eghelab. No ileż tam może być tych uniwersytetów, no przecież nie dziesięć! Poza tym, skoro to akademicki region, będzie więcej studentów, studenci będą znać angielski. Oczywiście. Najważniejsze to pisać sobie w głowie bajki.

 

Ferdowsi poniewczasie

Po przejściu przez plac Chomeiniego, ruszyliśmy w górę ulicy Ferdowsi. Trzy skrzyżowania, skręcimy w lewo i będziemy na Enghelab – tak wynikało z naszej wspaniałej „mapy” – a potem już na pewno znajdziemy kogoś, kto pokaże nam, gdzie jest Uniwersytet Amir Kabir. Taaak… Problem w tym, że pieczony kurczak i szafranowy ryż z masłem zjedzony na obiad, napełnił nas takim optymizmem, że zapomnieliśmy o skali Tehranu. To nie Karpacz. To czternastomilionowe miasto.

Już sam spacer po Ferdowsi męczył. Jest to gigantyczna aleja z kilkoma pasami w każdym kierunku. Gdzie auta – tam hałas klaksonów i czarne smarki, ale to już zostało ustalone. Dodatkowo Ferdowsi w swojej pierwszej części to teren jubilerów, kantorów i cinkciarzy (tak, w Iranie można ich spotkać), którzy nawołują trochę jak ci bezdomni z South Parku, tylko zamiast „Spare some change?” słyszeliśmy: „Need/want some change?” Bardzo nas to bawiło, zwłaszcza, kiedy weszliśmy w ogień krzyżowy nawoływań z każdej strony chodnika i obojgu kojarzyło się nam to z odcinkiem SP.

W dalszej części ciągnęły się ambasady – a wiadomo, ile miejsca zajmuje teren jednej. Znów szliśmy pół godziny do tego konkretnego skrzyżowania („Nie łapiemy taksówki, dojdziemy sami!”). Teoretycznie gdzieś na przeciwko ambasady Niemiec miało być poszukiwane kilka godzin wcześniej Muzeum Klejnotów… Co prawda tym razem nie ganialiśmy za nim, ale szyldu nadal nie udało nam się dostrzec i do dziś nie wiemy, gdzie jest.

 

Biegnij i przeproś

Irańczycy są przemili i cudowni. Właśnie mieliśmy się o tym przekonać.

Skrzyżowanie znalezione, teraz czas na Uniwersytet. Powoli zbliżała się godzina spotkania, my nie mieliśmy działających telefonów ani dostępu do internetu. Nie umieliśmy czytać szyldów i drogowskazów po persku. I nie do końca było kogo się zapytać o ten Amir Kabir. Zapadł zmrok. Maszerowaliśmy kolejną arterią.

Zapytana po drodze grupa studentek utwierdziła nas, że idziemy w dobrym kierunku i po dobrej stronie ulicy. Przyspieszyliśmy więc kroku. Feri, Feri, Feri! Chcieliśmy się już z nia spotkać usiaść w jakims miłym miejscu i ponarzekać na nasze niepowodzenia.  Prawie biegliśmy, kiedy jakaś dziewczyna zaczęła za nami krzyczeć:

– STOOOP! Please, stop!

Była to jedna z zapytanych chwilę wcześniej studentek, która przez dobre kilkaset metrów goniła nas, żeby nam powiedzieć, że dała nam złe wskazówki. Otóż, pokierowała nas na Uniwersytet Teherański, a nam przecież chodziło o Amir Kabir! Musieliśmy skręcić za wiaduktem, iść prosto i po lewej stronie brama, a nie prosto!

Rozumiesz to, goniła nas kawał drogi tylko, żeby nas pokierować w dobrą stronę! Była przy ty przemiła i roześmiana, sto razy nas przepraszała. Przez cały czas trzymała mnie za rękę i miałam wrażenie, że na pożegnanie mnie uściska, ale ona tylko podała mi drugą dłoń i obie ścisnęła mocniej, życząc nam przy tym miłego wieczoru.

 

Podajcie mi numer do tej waszej koleżanki

Dotarliśmy do Uniwersytetu Amir Kabir. Ledwo przekroczyliśmy bramy, jakiś strażnik uprzejmie zapytał się, jak nam może pomóc. Byłam już zmęczona i niechętnie udzielałam odpowiedzi. Coś mi mówiło, że jesteśmy w złym miejscu. Chwilę staliśmy przy bramie, kiedy o to samo, bardzo ładnym angielskim, zapytał nas jakiś pracownik naukowy uniwersytetu (zwany niżej Profesorem):

– Powiedzcie mi o swojej sytuacji, przyjaciele.

Opowiedzieliśmy mu o co chodzi: że ciągle się gubimy, nie mamy wi-fi, nasze telefony nie działają. Jesteśmy umówieni z koleżanką, ale nawet nie wiemy, czy jesteśmy w dobrym miejscu i nie mamy jak tego sprawdzić Jesteśmy już bardzo zmęczeni i nie za bardzo wiemy, co robić dalej. Było już po 17.30, a Feri brak.

– Podajcie mi numer do tej swojej koleżanki.

To, co wydarzyło się następnie wywołało u mnie opadoszczęk. To był pierwszy dzień w Iranie i czym innym jest słuchać i czytać o otwartości i chęci pomocy Iranek i Irańczyków, a czym innym jest doświadczać jej na własnej skórze, tym bardziej w skali nieznanej mi z Europy.

Profesor wyciągnął swój telefon i wprowadził do niego numer Farzaneh, a następnie do niej zadzwonił. Powiedział, że jest z nim Sylwana i Mateusz z Polski i że czekają na nią – no, opowiedział to, co ty już wiesz od kilku linijek. Po odłożeniu słuchawki utwierdził nas, że jesteśmy w złym miejscu – miejscem spotkania był Uniwersytet Teherański, nie Amir Kabir. Mamy się nie martwić, bo Feri do nas przyjdzie. Do tego czasu mieliśmy zaczekać tu. Ale nie, nie przy bramie. Profesor otworzył stróżówkę, opisał dwóm siedzącym w środku strażnikom naszą sytuację, a następnie wskazał fotele, które mieliśmy z Mateuszem zająć. Gdyby zaproponował herbatę, zapadłabym się pod ziemię.

 

Jestem w dobrym miejscu

Nie wiedziałam, jak mu dziękować. To co zrobił tak naprawdę nic go nie kosztowało. Zrobił to, bo tak trzeba. Bo to pomocne, łatwe, zajmuje kilka minut. Bo potem ma się przyklejony do twarzy uśmiech, choćby i nawet miniony dzień był zły.

Oczywiście to są przypuszczenia wynikające z projekcji moich motywacji przy bezinteresownym pomaganiu. Wiem, że zachowałabym się dokładnie tak samo, jak Profesor i to w Iranie jest normalne. Stawiam stówę, że w Europie takie zachowanie podchodziłoby pod kategorie: „lekkomyślne”, „głupie”, „naiwne”, „bawienie się w chwilową zbawczynię”.

W nosie mam takie kategorie. Poczułam, że moje serce i intuicja leżą w dobrym miejscu i jest miejsce, gdzie takich „szaleńców” jest więcej.

 

Sylwana